Jest takie bardzo gorzkie stwierdzenie dotyczące Kresowian, że ich zabito dwukrotnie, raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie. Owo „przemilczanie” dotyczy zresztą nie tylko ich, ale całkiem sporego obszaru polskiej pamięci narodowej: kiedyś Katynia i Armii Krajowej, dziś prawdy o niemieckich obozach koncentracyjnych i Holokauście, a także (ponownie) o Żołnierzach Wyklętych. Ale jest i trzecie zabijanie – najgorsze ze wszystkich: kłamstwo historyczne i w efekcie tworzenie karykatury naszych dziejów.
Decyzje podjęte nie tak dawno przez nowe kierownictwo Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku stały się powodem ogólnokrajowego oburzenia wśród tej części społeczeństwa, która uważa się za patriotyczną. Chodziło o usunięcie ze stałej ekspozycji muzealnej postaci (a konkretnie informacji o nich oraz ich wizerunków): świętego ojca Maksymiliana Kolbe, błogosławionej rodziny Ulmów z Krzyżowej i rotmistrza Witolda Pileckiego.
Najlepszym komentarzem do tego zdarzenia, jak i dziesiątków innych temu podobnych, jest ich uzasadnianie – obecni urzędnicy od kultury zarzucają swym poprzednikom upolitycznienie ekspozycji czy w ogóle funkcjonowania jakiejś instytucji, a tamci odwzajemniają się tym samym. Tragedia polskiej kultury polega dzisiaj na tym, że i jedni, i drudzy mają rację.
Owo upolitycznienie to nic innego jak upartyjnianie przekazu historycznego zgodnie ze światopoglądem, taktyką wyborczą i zobowiązaniami rządzących. A co do zobowiązań, to więcej niż „ulica” decyduje tutaj niestety „zagranica”. Bo jakże inaczej wytłumaczyć obstrukcję upamiętniania ukraińskiego ludobójstwa na Polakach, czego najlepszym przykładem może być wieloletnie blokowanie pomnika rzezi wołyńskiej autorstwa Andrzeja Pityńskiego. I jak rozumieć inny, stojący już od dawna, pomnik – ten w Jedwabnem (a przede wszystkim to, co się wokół niego dzieje w warstwie narracji obciążającej Polaków co najmniej współsprawstwem z Niemcami w wymordowaniu Żydów)? A jeżeli już przywołaliśmy Niemców, to czy da się inaczej wytłumaczyć „znikanie” tej nacji przy okazji upamiętnień, w opracowaniach czy w publicystyce na rzecz dalekiego od konkretu i plastycznego w interpretacjach określenia „naziści”?
Zagraniczne ośrodki pilnują
O słabości państwa świadczy nie tylko utrata kontroli nad gospodarką na rzecz podmiotów zagranicznych, ale również kolonizacja narodowej pamięci. Dobitnym tego przykładem była w 2018 roku nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej i ostateczne jej rozmontowanie przez Trybunał Konstytucyjny w roku kolejnym. Przypomnijmy, że ustawa wprowadzała między innymi karę pozbawienia wolności za przypisywanie narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę. Przewidywała ponadto ściganie za to cudzoziemców za granicą. Takie same sankcje prawne ustawa wprowadzała za zaprzeczanie zbrodni ukraińskich nacjonalistów z lat 1925–1950, popełnionych między innymi w kolaboracji z III Rzeszą.
Dla pełnej czytelności tamtych zapisów ustawowych należy dodać, że odpowiedzialności nie miała podlegać działalność artystyczna i naukowa.
Jednak już następnego dnia po uchwaleniu przez Sejm RP tych norm prawnych zaprotestowała izraelska ambasada w Polsce, a dzień później sam premier tego państwa, Benjamin Netanjahu, twierdząc, że ta ustawa nie ma podstaw. Do Izraela dołączył w specjalnym oświadczeniu Departament Stanu USA, sugerując polskim władzom, aby sprawę przemyślały: Musimy zachować szczególną ostrożność, by nie ograniczyć debaty i wypowiadania się na temat Holokaustu. Protestowali również Ukraińcy. Ówczesny szef tamtejszego Instytutu Pamięci Narodowej, Wołodymyr Wiatrowycz, nie był dyplomatyczny choćby dla pozorów: Pozostawienie przez Sejm RP w ustawie o IPN zapisków dotyczących zbrodni ukraińskich nacjonalistów uniemożliwia dialog polsko-ukraiński. Kategoryczne stanowisko zajęła również Ukraińska Rada Najwyższa, oświadczając, iż pospieszne i niewyważone akty ustawodawcze świadczą, że instrumentalizacja polityki pamięci wykorzystywana jest przez parlament Polski w doraźnych celach.
Chcą mieć dwie Polski
Do tego wszystkiego dodajmy wewnętrzną antypolską „pedagogikę wstydu” promowaną od dekad rotacyjnie, jak nie przez struktury państwowe, to samorządowe oraz przez coraz bardziej nihilistyczną oświatę, która tożsamość narodową chce obowiązkowo zamienić na totalną dezintegrację etyczną, estetyczną, a nawet płciową.
I kiedy to już wszystko wiemy, wróćmy do oczywistej konsekwencji wyartykułowanej powyżej sytuacji.
Pierwszym skutkiem jest niepisana zgoda społeczna na mówienie o „dwóch Polskach”, co w oczywisty sposób gangrenuje naszą podmiotowość i wymusza w przestrzeni publicznej równouprawnienie dla dwóch światopoglądów – propolskiego i antypolskiego. Ten drugi, posługując się kłamstwem i ojkofobią oraz zalotnie kultem „europeizmu”, zdobywa kolejne rzesze wyborców. Tymczasem ten pierwszy, kłócąc się o didaskalia i grzęznąc w pozorach, dzieli się na coraz mniejsze kanapy polityczne i poddaje kolejne twierdze polskości.
Skutek drugi to lawinowo narastająca utrata wiary katolickiej (czytaj: wiary ojców), a więc najważniejszego narodowego signum.
Do tego dochodzi skutek trzeci, czyli narodowa ignorancja – i to do tego stopnia, że ludzie nie tylko nie znają historii własnego kraju, ale nawet własnej rodziny, własnych dziadków…
Ta zamiana niegdyś dumnych i honornych obywateli kraju nad Wisłą w wegetatywne twory sterowane pilotem odbywa się jakby zgodnie z filozofią niejakiej Erin L. Thompson, prawniczki i historyczki sztuki (sic!), apologetki rewolucji Black Lives Matter w USA, która sama się przedstawia jako specjalistka od niszczenia dziedzictwa kulturowego. Według niej najlepiej na wyobraźnię tłumu działa upadający pomnik.
Może być inny scenariusz?
Czy można się zatem – w świetle powyższego – dziwić temu, co hunwejbini antykultury zrobili w gdańskim muzeum? Bynajmniej! Należy się wręcz spodziewać nasilenia jeszcze paskudniejszych działań. Nie był to przecież żaden oderwany incydent, tylko element systematycznie a konsekwentnie sterowanego procesu.
Kolbe? To ksiądz, a więc z definicji pazerny na kasę, a na dodatek antysemita. Pilecki? Londyński zdrajca Polski, słusznie zabity bandyta walczący przeciwko legalnej władzy i spokojowi społecznemu. Ulmowie? Żydów ukrywali na pewno za pieniądze, a tak w ogóle to narażali całą wieś i sprowadzili śmierć na własne dzieci…
Ale skąd Polacy mają wiedzieć, że było inaczej? Że jest inaczej. Uczono ich tego w szkole? Mówiono o tym w domu? Media promowały bohaterów i patriotów w najlepszym czasie emisyjnym? Nasi politycy konsekwentnie dbali na całym świecie o dobre imię Polski? Nie, nic z tych rzeczy! Co najwyżej doraźnie i „na datę” zwoływano konferencje, urządzano capstrzyki, głoszono orędzia, stawiano pomniki…
A pomniki – to już wiemy – można obalać. Bohaterów zaś można (i to wielokrotnie) zabijać.
Czy istnieje inny scenariusz? Tak, ale pod warunkiem, że to, co polskie, nie będzie „na obrazku”, lecz w sercu i w duszy.
Tomasz A. Żak – reżyser teatralny, dyrektor Teatru Nie Teraz, pisarz, scenarzysta i publicysta.