Zboże na polach pięknie wyrosło i zwiastuje obfite żniwa. Zieleń jest soczysta – po kilku miesiącach braku wegetacji wydaje się aż nierzeczywista. Zbiory jednak będą dopiero za trzy miesiące, tymczasem zapasy żywności są już bardzo szczupłe. Do papki z zeszłorocznej mąki, o ile udało się ją ochronić przed myszami, jedynym dodatkiem jest bulion z rosnących tu i ówdzie liści. Mięso jada się tylko na największe święta. Od kilku wychudzonych kurek, które muszą same karmić się tym, co znajdą na podwórzu, oczekuje się, że czasem zniosą jakieś jajko. Nikt nie ma krów; kaczki są bardzo rzadkie; kilku bogaczy ma po kilka kóz. Ludzie są niedożywieni. Biedne matki, którym dane było urodzić niedawno dziecko. Ich piersi są wysuszone jak rodzynki. Przychodzą pod drzwi plebanii prosić o pomoc.
Chciałoby się w tym momencie powiedzieć, że powyższy akapit opisuje jakąś bolesną, aczkolwiek dawno nieaktualną sytuację. Dobrze byłoby, gdyby nędza i bieda odeszły już w niepamięć i można było poczytać o nich jedynie w Chłopach Reymonta czy w relacjach historycznych z Wielkiego Głodu na Ukrainie. Niestety, taka rzeczywistość jest wciąż codziennym losem milionów naszych braci i sióstr w wielu miejscach naszego globu. Tak jest również w Mozambiku, w którym posługiwałem przez ostatnie dwa lata.
Nasza parafia
Nasza parafia jest bardzo rozległa – składa się z dziewięćdziesięciu pięciu wiosek posiadających swoją kaplicę oraz kilkuset pozbawionych własnego miejsca modlitwy. Praktycznie jedynym źródłem utrzymania są tu niewielkie pola obrabiane ręcznie, za pomocą krótkiej motyki. Oprócz kukurydzy mozambijskie produkty rolne są dla nas całkowicie egzotyczne: maniok, orzeszki ziemne, bataty, sizal czy bawełna. To, co wyrośnie, będzie służyło do wyżywienia rodziny. Rok musiałby być bardzo urodzajny, żeby udało się wygospodarować jakąś nadwyżkę, którą można by sprzedać po zaniżonych cenach w skupie. Oczywiście najpierw maszerując przez kilka godzin do najbliższego miasteczka z ciężkimi workami na głowie w czterdziestostopniowym upale. Lokalni rolnicy nie mogą liczyć na dopłaty z Unii.
Nie ma tu żadnych zakładów pracy. Dwa lub trzy latyfundia, gdzie uprawia się wspomnianą wyżej bawełnę czy sizal, należą do dużych przedsiębiorców, którzy wyzyskują swoich pracowników, zalegają z wypłatami, karząc finansowo za najmniejsze uchybienia i zmuszając ich do pracy przez siedem dni w tygodniu, także w niedzielę. Nie ma sądów pracy ani związków zawodowych, nie ma gdzie się poskarżyć. Dziesięć lat temu powiedziano o tym biskupowi w czasie bierzmowania. Interweniował u Hindusa, dyrektora fabryki, ale po jakimś czasie stare praktyki powróciły. Na wsiach niczego się nie wyrzuca i niewiele się kupuje. Ubrania szyje krawiec, noże czy motyki robi kowal, proste domy buduje się samodzielnie. Część osób własnoręcznie lepi garnki z gliny.
Pracują nawet małe dzieci. Ośmiolatka nosi w chuście swoje młodsze rodzeństwo, oczyszcza teren pod zasiew, zbiera chrust, wraca z dwudziestokilogramowym wiadrem pełnym wody z najbliższej studni. Jeżeli w ogóle jest studnia, bo wciąż są wioski, gdzie trzeba pić wodę z rzeki (a w porze suchej kopać dół w wyschniętym mule, żeby zaspokoić pragnienie). W tej samej rzece robi się pranie i zażywa się kąpieli. Nie ma alternatywy. Piękna idea, zapisana również w lokalnym prawie, mówiąca, że niepełnoletni nie powinni pracować, brutalnie zderza się z rzeczywistością. Dzieci muszą pomagać rodzicom, żeby jeść. Sama praca dorosłych to za mało.
Pewna babcia, nasza sąsiadka, wysłała swojego wnuka po wiaderko piasku do pobliskiego dołu. Niestety, chłopczyk zginął przysypany. Kobieta trafiła do aresztu. Oprócz żałoby i cierpienia w rodzinie, trzeba było opłacić adwokata i dawać łapówki, żeby więzienni strażnicy pozwolili przynieść uwięzionej jedzenie.
Leniwi Murzyni?
Trudno mi powiedzieć, skąd wziął się stereotyp „leniwego Murzyna”. Ci, których poznałem w Mozambiku, pracują bardzo ciężko, na granicy ludzkich możliwości. Wstają już nierzadko o trzeciej w nocy, dwie godziny przed świtem, żeby iść uprawiać swoje niewielkie poletka. Słońce od szóstej rano grzeje tak niemiłosiernie, że nawet stojąc w bezruchu, w cieniu, czuje się, jak wysysa z człowieka siły. Natomiast na polu jest pełne słońce – i trzeba pracować.
Najmniejsze dzieci siedzą pod krzaczkiem, a cała reszta, która jest w stanie utrzymać motykę, miarowo uderza nią w ziemię. Pracuje się do wyczerpania sił, gdy człowiek jest już na granicy udaru słonecznego. Po południu wraca się do pracy i wykonuje ją, dopóki nie zrobi się ciemno. Wtedy je się papkę z mąki kukurydzianej lub maniokowej (potrawa pozbawiona smaku i wartości odżywczych pozwalająca jednak napełnić żołądek) z dodatkiem rozgotowanych liści, które w Polsce uznalibyśmy za niezdatne do spożycia. Często bywa to jedyny posiłek w ciągu dnia.
Wiele osób nie ma nawet równowartości pięciu złotych, żeby kupić sobie na targu najtańsze japonki. Nie ma za co wymienić lub nawet pocerować dziurawej koszulki. Materiał na obrzeżach dziur po prostu wiąże się z sobą.
Ojciec Gino opowiada, że dwadzieścia lat temu ludzie z biedy chodzili w zużytych workach po zbożu. Szkoła i opieka zdrowotna są oficjalnie za darmo, ale co z tego, skoro rodziców nie stać czasem na kupno zeszytu, długopisu czy szkolnego mundurka. Zresztą poziom nauczania jest tak niski, że niekiedy chodzenie do szkoły to strata czasu.
W szpitalu bez łapówki nie da się nic załatwić, oprócz prostego testu na malarię. Siostrzenica naszej dobrej znajomej zgłosiła się z krwawieniem z dróg rodnych. Odesłano ją do domu bez żadnych badań, z receptą na paracetamol. Samo nie przeszło i Jorginha zmarła po dwóch dniach.
Śmierć jest tu na porządku dziennym. Żniwo zbierają choroby, o których czytamy w książkach sprzed stu pięćdziesięciu lat: cholera, trąd, gruźlica, dur brzuszny, polio. Wiele jest zachorowań na AIDS. Spotkaliśmy osoby, którym w wielkim w bólu odpadł kawałek palca lub stopy, które mają niegojące się rany, wrzody na całym ciele albo gnijącą skórę. Pomagaliśmy, jak mogliśmy. Gdy taki biedny przyjdzie do ośrodka zdrowia w towarzystwie misjonarza, od razu traktują go dużo lepiej. Chociaż i ja doświadczyłem upokorzenia w lokalnym odpowiedniku szpitala powiatowego, gdy chciałem oddać krew dla wujka naszego znajomego księdza. Technicy ze szpitalnego laboratorium sfałszowali test na kiłę, żeby odrzucić moją krew, a w zamian zaoferować płatne usługi znajomego…
Życie dla Pana
Niedożywienie, bieda, znój, upał, choroby, poniżenie, kradzieże, pragnienie, chłód w nocy, przepracowanie. Jak w takich warunkach odnaleźć chęć do życia i wdzięczność dla Boga?
Trzeba naprawdę silnej wiary, by doświadczając tylu cierpień i nie widząc szans na poprawę doczesności, odnaleźć w sobie siłę i motywację do dbałości o rozwój duchowy; by przygotowywać się do sakramentów; by pójść na liturgię. A tymczasem ci prości rolnicy są mocno zaangażowani w swój Kościół i aktywnie uczestniczą w życiu swojej parafii. Ksiądz jest jeden, a wspólnot w buszu dziewięćdziesiąt pięć. Jeżeli raz lub dwa razy w roku kapłan będzie w stanie dojechać do danej wsi to i tak dobrze. Przez pozostałe dni całe zaangażowanie w życie religijne wspólnoty spoczywa na barkach osób świeckich.
Po sześciu dniach tyrania w polu przebierają się oni w kolorową szatę i prowadzą niedzielną liturgię słowa. To oni dbają też o wdowy i niepełnosprawnych członków wspólnoty. To oni powadzą katechezę i przygotowują do sakramentów. Czasami godzinami idą pieszo, by uczestniczyć w spotkaniu parafialnym i pogłębiać swoją wiarę. Nie otrzymują żadnej zapłaty. Motywuje ich jedynie miłość do Chrystusa.
Ci ludzie naprawdę mogliby się wymówić od zaangażowania w Kościele. Przecież są zmęczeni i biedni. Mimo tego, sobotnia katecheza i niedzielna liturgia to dla nich przewodnie światło w tygodniowym kieracie. Z jakim animuszem chwalą Pana! Liturgia trwa przynajmniej dwie godziny, nikomu się nie dłuży. Zakładają swoje najlepsze ubrania, przynoszą skromne dary do ołtarza, są życzliwi i pełni entuzjazmu. Uśmiechają się, mimo że po ludzku powiedzielibyśmy, iż nie mają z czego się cieszyć. Gdy na znak pokoju biorę w swoją dłoń ich ciężko spracowane ręce, czuję, że w tych rękach, w tych ludziach jest Chrystus. On przecież utożsamia się z tymi najmniejszymi (Mt 25, 45).
Porównajmy (post)chrześcijan w Europie, którzy syci i dostatni odrzucili Boga, pokładając nadzieję bardziej w swoim koncie bankowym niż w Ewangelii, z tymi prostymi Afrykańczykami. Jakże bardzo pasują do nich słowa świętego Pawła zawarte w Liście do Rzymian: Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? (…) Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował (Rz 8, 35, 37).
Bartłomiej Tumiłowicz – świecki misjonarz kombonianin posługujacy w Mozambiku.