Jakub Majewski: Na Zachodzie (bynajmniej) nie bez zmian

Cóż to był za rok ten rok 2024! A właściwie to półtora roku, licząc od października 2023 roku. W tym czasie odbyły się demokratyczne wybory w kilku bardzo znaczących dla nas krajach. Wybory brzemienne w skutki i wiele mówiące o przyszłości. Brzemienne dla Rzeczypospolitej, dla Europy i dla całego świata. Warto pochylić się nad zachodzącymi zmianami, które tylko pozornie wydają się wskazywać na zgoła przeciwstawne tendencje.

Wybory demokratyczne to nic szczególnego. Co roku odbywają się w przynajmniej kilkunastu krajach, a większość z nich nas zupełnie nie obchodzi. Słusznie – nowy rząd, dajmy na to, w Malawi nie wpłynie na naszą rzeczywistość. Jednak od października 2023 roku zdarzyło się kilka elekcji dla nas bardzo istotnych.

Na pierwszym miejscu oczywiście Polska, gdzie rządy przejęła lewica. Kilka miesięcy później to samo stało się w Wielkiej Brytanii – co wydawało się wskazywać, że szeroko pojęty Zachód ogólnie skręca w lewo, jak sugerowali zresztą sami politycy. Ten triumfalizm skończył się jednak nagle wraz z wyborami w Stanach Zjednoczonych. Końcówkę roku 2024 zaś zwieńczyły wybory prezydenckie w Rumunii. Te ostatnie mało by nas interesowały – gdyby nie to, że ostro wystraszony establishment (prawdopodobnie pod presją Unii Europejskiej) wymusił ich unieważnienie.

Ale co dalej…?

 

Pyrrusowe zwycięstwa

Najmniej chyba na tych łamach trzeba pisać o ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce – wszak zarówno same wybory, jak i poczynania nowego rządu były często gęsto komentowane. Ale coś powiedzieć trzeba, aby właśnie ulokować te wybory w szerszym krajobrazie zachodzących zmian – z perspektywy czasu widzimy bowiem, iż stanowiły one mocny sygnał ostrzegawczy dla… zwycięskiej lewicy.

Nie męcząc czytelnika rozwlekłym wypominaniem wszystkich zaniedbań i błędów konserwatywnego w wymowie, a często lewicowo-postępowego w działaniu rządu Prawa i Sprawiedliwości, można wszak powiedzieć, że nastroje w Polsce bardzo dojrzały do zmiany. Fakt ten potęgowało coś, co kryje się pod powierzchnią na całym Zachodzie – choć nikt otwarcie nie chce mówić o rozliczaniu rządzących za osławioną pandemię, czyli za lockdowny i inne przejawy zamordyzmu, jednak w kolejnych krajach władzę traciły właśnie te formacje, które za tamten czas odpowiadały. Ta forma rozliczeń została niemal zupełnie przemilczana przez media i chyba często też była nieświadoma – wielu bowiem jest takich, którzy ustami popierali pandemiczny zamordyzm, ale mimo to gdzieś w głębi siebie taili gniew, któremu dali upust dopiero przy urnie wyborczej. To wszystko znaczyło, że w polskich wyborach parlamentarnych, przy masywnym wsparciu lokalnych i międzynarodowych mediów i rozlicznych instytucji, zwycięstwo lewicującej, internacjonalistycznej Koalicji Obywatelskiej powinno było być miażdżące i totalne.

Ale nie było.

Zwycięstwo centrolewicowej opozycji było nieznaczne, a przewaga parlamentarna podzielona na trzy partie, co wymusiło koalicję – mało strawną dla jej poszczególnych członków. Władza ta oczywiście jest stabilna – żaden z koalicjantów nie odważy się jej porzucić i wziąć na siebie odium wymuszenia nowych wyborów z wszelkimi ich konsekwencjami – ale bardzo mało sprawcza poza pewnym wąskim zakresem spraw, w których rządzący zwyczajnie porzucili jakiekolwiek pozory praworządności.

Z perspektywy wyborców jednak te sprawy – „odzyskanie” sądów, spółek państwowych, telewizji i tak dalej – były mało istotne. Zważywszy zaś na wciąż wysokie poparcie dla przegranego PiSu, można powiedzieć, że nie było „miodowego miesiąca.” Nowa koalicja nie dała wyborcom ani dostatecznie atrakcyjnych igrzysk, ani też dostatecznie pożywnego chleba. I wprawdzie władza wciąż cieszy się nieustającym parasolem medialnym, dzięki czemu nie wybuchają żadne wielkie skandale, ale za to sączy się strumień wpadek i drobnych porażek oraz utyskiwania, jakoby rząd nie potrafił mówić o sukcesach. Ale jak mówić o sukcesach, skoro nawet zwolennicy rządu ich nie widzą? Krótko mówiąc: zaczynając z bardzo ograniczonym kredytem zaufania wyborców, centrolewica nijak nie zdołała pomnożyć tego kredytu. A tu zbliżają się przecież wybory prezydenckie…

Równie pyrrusowy okazał się triumf Partii Pracy w Wielkiej Brytanii. „Zwycięzcy” pokonali Partię Konserwatywną, od której masowo odwrócili się wyborcy, ale przecież laburzyści nie poprawili swego wyniku – przeciwnie, wygrali mając mniej głosów niż w poprzednich wyborach, które przecież przegrali z kretesem. Zawdzięczając wygraną apatii i skrajnemu zniechęceniu prawicowych wyborców, Partia Pracy może i posiada wystarczającą większość parlamentarną, by nie martwić się o przedwczesne wybory, ale ich nieudolne rządy bezustannie podmywa stopniowa dezintegracja poparcia społecznego.

Dla laburzystów sytuacja jest o tyle niebezpieczna, że w następnych wyborach grozi im porażka już nie ze strony konserwatystów, ale ze strony nowej Partii Reform, znacznie bardziej prawicowej w retoryce. Brytyjczycy bowiem wcale nie zaakceptowali en masse postulatów lewicy, tylko wściekli się na nieudolność Partii Konserwatywnej, niezdolnej do powstrzymania imigracji, wzięcia w karby szalejącej lewicowo policji czy wycofania się z katastrofy zielonej polityki.

 

Amerykański zwrot

Wymęczone zwycięstwa w Europie dawały nadzieję również amerykańskiej Partii Demokratycznej na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nadzieję o tyle uzasadnioną, że amerykański establishment walczył z republikańskim kandydatem – Donaldem Trumpem – wszelkimi możliwymi sposobami i mimo słabnącej gospodarki wydawało się, że demokraci dysponują nadwyżką sondażową, aby również wymęczyć zwycięstwo, choćby trzeba było tu i ówdzie „wzmocnić” proces wyborczy.

Okazało się jednak inaczej. Skala zwycięstwa Donalda Trumpa i Partii Republikańskiej przekroczyła wszelkie prognozy. A Trump pokazał się – jak na razie – z zupełnie innej strony niż w roku 2016. Wtedy objął władzę nieudolnie, ugodowo, nie wiedząc, komu może zaufać, i bez jakiejkolwiek szczegółowej koncepcji działań. Tym razem już od pierwszego dnia było widać zmianę wręcz drastyczną w skali i porażającą dla zwolenników lewicowych szaleństw w rodzaju genderyzmu, imigracjonizmu czy neutralności klimatycznej.

Co prawda, patrząc na ten potok rozporządzeń, które każdy prezydent może wydawać i odwoływać do woli, można żywić pewną wątpliwość, czy swoją kontrrewolucję – chociaż raz to słowo nie jest na wyrost – Trump zdoła utrwalić w realnym porządku prawnym, niemniej – dzieje się!

Tymczasem w świecie ci, którzy wcześniej wzywali Amerykanów do powstrzymania wszelkimi metodami zwycięstwa „dyktatora” Trumpa, teraz zaczęli się mu kłaniać i przekonywać o swej gotowości do współpracy. Biznesowy establishment, wcześniej lewicujący – czasem niechętnie, z przymusu, ale często też z neofickim zapałem godnym lepszej sprawy – teraz dokonał zwrotu w stronę normalności. Co prawda jest to „normalność” daleko, daleko na lewo od tego, co katolickiemu konserwatyście wydawałoby się normalne, niemniej jednak jest to ogromny zwrot. Ostatnie lata dały amerykańskim biznesom, szczególnie mediom, dosyć powodów do wątpienia w finansową opłacalność popierania lewicowych szaleństw – gdyby jednak dalej dzierżyli władzę demokraci, nikt nie odważyłby się tak ostro odwrócić od tego, co jeszcze niedawno było oficjalną polityką rządu.

Krótko mówiąc, skala zwycięstwa Donalda Trumpa jest miażdżąca i miażdżące jest też poparcie dla jego polityki. Biorąc pod uwagę ideologiczne zacietrzewienie demokratów, można powiedzieć, że następca Trumpa – on sam nie będzie już mógł kandydować – już dziś jest faworytem w następnych wyborach. To z kolei mogłoby oznaczać nie cztery i nie osiem, a dwanaście lat rządów republikanów.

 

Europa czeka na zmiany

W ostatecznym więc rozrachunku nie wymęczone zwycięstwa lewicy w Polsce czy w Wielkiej Brytanii, ale wielkie zwycięstwo Trumpa w Ameryce wydaje się lepszym prognostykiem dla politycznej przyszłości Zachodu. Nic to, że Ameryka to inny kontynent niż Europa – w ostatnich dekadach te dwa kontynenty tak bardzo ścigały się we wdrażaniu lewicowych paradygmatów, że przełom po jednej stronie Atlantyku zapowiada to samo po drugiej jego stronie.

Pierwszym symptomem tego były wybory prezydenckie w Rumunii – unieważnione ze względu na wybór „nie tego” kandydata. Cóż jednak z tego, że unieważnione, gdy w następstwie tego, „niewłaściwy” Georgescu zyskał na popularności i ma szansę powtórzone wybory wygrać w pierwszej turze? Choćby zresztą on sam został zdyskwalifikowany kruczkiem prawnym, przecież jego zwolennicy nadal zagłosują i tym bardziej odrzucą kandydatów establishmentu.

Tymczasem w Niemczech – czytelnicy już znają wynik wyborów, ja pisząc te słowa z wyprzedzeniem (ze względu na cykl wydawniczy), mogę dopiero prognozować – zapowiada się znaczący sukces, choć nie pełne zwycięstwo równie antysystemowej partii AfD. Ona wprawdzie nie utworzy raczej samodzielnego rządu, ale może współrządzić, co już byłoby drastyczną zmianą. I choć ani rumuński Georgescu, ani niemieckie AfD nie są bytami politycznymi, które można uznać za w pełni pożądane z perspektywy katolickiego konserwatyzmu, to jednak dowodzą ponad wszelką wątpliwość, jak bardzo niepopularny stał się lewicowy „konsensus” w Europie.

Rewolta wyborcza w Europie będzie więc narastać. Owszem, Polska i Wielka Brytania pokazały, że lewica wciąż jeszcze potrafi wymęczyć zwycięstwo i utrzymanie status quo w sytuacji zupełnego zniechęcenia prawicowych wyborców – ale każde takie zwycięstwo jest pyrrusowe, napędza bowiem odwrót wyborców od establishmentowej prawicy na rzecz partii o znacznie bardziej wyrazistych i kontrrewolucyjnych postulatach, tym bardziej dlatego, że lewica zwyczajnie nie może mieć recepty na zapaść gospodarczą, kulturową, duchową i demograficzną Europy. Nie może – bo to jej recepty do tej zapaści doprowadziły. Sytuacja jest więc bardzo dynamiczna. Wydaje się że lewicowi „władcy świata” osiągnęli pewien punkt zwrotny – przy obecnym poziomie ucisku ideologicznego i związanego z nim kryzysu gospodarczego nie są w stanie utrzymać poparcia wyborców. Jednocześnie nie mają już sił, by skutecznie „złamać” mechanizmy demokratyczne i trwale narzucić swoją wolę.

Nie popadajmy jednak w przedwczesny triumfalizm. Przecież szeroko pojęta polityka stanowi li tylko odzwierciedlenie poziomu kultury i moralności całego społeczeństwa. Dopóki więc nie zacznie następować oddolna zmiana, i to wspierana przez odmłodzony Kościół – a gdzie go dziś szukać? – dopóty wszelkie ruchy kontrrewolucyjne będą w stanie w najlepszym przypadku cofnąć, i to tylko częściowo, „postępy” lewicy z ostatnich lat. Kontrrewolucja, którą obserwujemy, jest niestety tylko namiastką.

 

Jakub Majewski – twórca i badacz gier komputerowych, miłośnik historii i teologii.

 

 

Zarządzaj zgodami plików cookie

Informujemy, że niniejsza strona internetowa wykorzystuje pliki „cookies”. Szczegółowe informacje na temat gromadzonych plików „cookies” znajdują się w Polityce prywatności. Użytkownik poprzez kliknięcie przycisku „Akceptuję” wyraża zgodę na przetwarzanie plików „cookies”. Użytkownik może zmienić opcje przetwarzania plików „cookies” poprzez kliknięcie przycisku „Ustawienia”, a następnie wybór plików „cookies”, na które wyraża zgodę. W przypadku klieknięcia przez użytkownika przycisku "Odmawiam" przetwarzaniu będą podlegać jedynie konieczne pliki "cookies".