Niemiecki plan zniszczenia Krakowa – całe Stare Miasto wraz z Wawelem gotowe do wysadzenia – i „cudowny manewr” marszałka Koniewa, który w ostatniej chwili ocalił miasto przed zniszczeniem, po czym pięknych sowieckich sołdatów entuzjastycznie wita kwiatami polska ludność na ulicach grodu Kraka. Tak przez całe dziesięciolecia opisywano wkroczenie Armii Czerwonej do Krakowa w styczniu 1945 roku. Ale to wszystko nieprawda.
Rzekome „wyzwolenie” Polski przez „bratnią” Armię Czerwoną doczekało się w czasach PRL-u niezliczonej ilości mitów, których zgromadzenie w jednej książce wydaje się zadaniem niewykonalnym. Lecz żadne chyba wydarzenie z tamtego okresu nie obrosło tak gargantuicznych rozmiarów mitologią, jak właśnie zajęcie Krakowa przez wojska 1 Frontu Ukraińskiego pod dowództwem marszałka Iwana Koniewa 18 stycznia 1945 roku.
Choć faktyczny przebieg wydarzeń od dawna nie stanowi żadnej tajemnicy, warto jednak raz jeszcze prześledzić bieg wypadków oraz utrwalania mitu – z dwóch powodów: po pierwsze, duża część polskiego społeczeństwa wychowana w czasach PRL-u nadal wierzy w propagandową wersję, a po drugie, mimo rozpadu Związku Sowieckiego do dziś na wschód od Buga nie brakuje sił zainteresowanych nieustannym podtrzymywaniem tego mitu…
Jak było naprawdę…
12 stycznia 1945 roku Armia Czerwona siłami czterech frontów (grup armii) wspieranych przez dwie armie Wojska Polskiego rozpoczęła wielką ofensywę w centralnej Polsce, która przeszła do historii jako operacja wiślańsko-odrzańska. Warto tutaj podkreślić, że taka nazwa nie występuje w żadnych dokumentach z epoki. Została ona wymyślona w ramach powojennego rewizjonizmu przez tak zwaną historiografię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, aby sprawić wrażenie, że jej założeniem było przejście od Wisły do Odry – co osiągnięto. W rzeczywistości celem ofensywy było zdobycie Berlina i zakończenie wojny już w marcu 1945 roku. Jak wiemy, ostatecznie stało się to dopiero dwa miesiące później.
Sowieci podeszli do Krakowa z trzech stron: od północy, zachodu i południowego wschodu siłami 60, 59 i 38 Armii 1 Frontu Ukraińskiego. Sowieckie natarcie początkowo toczyło się ze zmiennym szczęściem: o ile jednostki nacierające od strony Wieliczki oraz ówczesnych podkrakowskich wsi Prądnik i Czyżyny napotkały silny opór i prawie nie przesunęły się pierwszego dnia, o tyle najlepiej powiodło się 59 Armii, a w szczególności 4 Korpusowi Pancernemu generała Pawła Połubojarowa, który zaatakował Bronowice i Krowodrzę. To dlatego czerwonoarmiści wkroczyli do Krakowa nie od wschodu – jak podpowiadałaby geografia – tylko od północnego zachodu. Właśnie ten fakt miał się później stać podwaliną mitu o „cudownym manewrze” marszałka Koniewa. Nie uprzedzajmy jednak faktów…
Szturm na Kraków rozpoczął się o godzinie piątej rano 18 stycznia. Oddziały Połubojarowa uderzyły w rejonie Bronowic Wielkich, napotykając opór niemieckich oddziałów pancernych. Jednak krótki i wyjątkowo jak na Armię Czerwoną precyzyjny ostrzał artyleryjski pozwolił szybko przełamać pierwszą linię oporu. Sowiecka piechota wspierana przez czołgi wlała się między krowoderskie kamienice, tocząc boje z cofającymi się Niemcami. Na niektórych budynkach w tej części Krakowa do dziś można zobaczyć ślady po kulach z tych właśnie walk. Do pierwszej po południu czerwonoarmiści dotarli do Starego Kleparza. W tym samym czasie ruszył atak od zachodu, który doprowadził do zajęcia całego Zwierzyńca do godziny czwartej.
Sowieci, praktycznie nie napotykając oporu, opanowali cały Kleparz, po czym weszli od północy na Stare Miasto, zajmując Rynek i wychodząc przez Stradom na Kazimierz. Dopiero tam doszło do bardziej zaciętych walk na dojściach do mostu Piłsudskiego, który około godziny dziewiątej wieczorem został wysadzony w powietrze dosłownie przed nosami nacierających czerwonoarmistów. Kilka sowieckich oddziałów zdecydowało się zaatakować po zamarzniętej rzece, ustanawiając przyczółek na południowym brzegu. Doszło do całonocnych walk o Podgórze, które zakończyły się dopiero około dziesiątej rano następnego dnia. 19 stycznia o pierwszej po południu marszałek Koniew otrzymał meldunek, że cały Kraków znajduje się pod kontrolą Armii Czerwonej (choć w odosobnionych punktach na południu miasta walki toczyły się do późnej nocy, a we wsiach graniczących z miastem trwały one aż do 23 stycznia).
…a co twierdziła propaganda…
Zajęcie Krakowa i okolic kosztowało Armię Czerwoną blisko dwa tysiące zabitych. W realiach frontu wschodniego była to dość niska cena jak za zdobycie miasta tej wielkości, choć sowieci zawdzięczali swój łatwy sukces głównie temu, że Niemcy Krakowa praktycznie nie bronili. Większość sił została już przed bitwą wycofana na Górny Śląsk, którego utrzymanie miało dla Niemców znaczenie o wiele większe ze względu na znajdujący się tam przemysł. Jednak pomimo niewielkiego rozmachu operacji krakowskiej w Moskwie uczczono ją salutem artyleryjskim z 324 dział, co czyniono tylko po największych zwycięstwach Armii Czerwonej. Tak narodził się mit wyzwolenia Krakowa, który w sercach wielu żyje do dziś.
Już w 1955 roku marszałek Iwan Koniew otrzymał honorowe obywatelstwo Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa za jego „wyzwolenie” i ocalenie od zniszczeń. W 1970 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się słynna książka Manewr, który ocalił Kraków Ryszarda Sławeckiego. Według autora, Niemcy zaminowali praktycznie całe krakowskie Stare Miasto: Wawel, ulicę Grodzką, bazylikę Mariacką, kościół na Skałce, Barbakan oraz inne bezcenne dla Polaków zabytki, a następnie podłączyli to wszystko przewodami do detonatora ukrytego w starym austriackim forcie granicznym na Pasterniku, gdzie okrutny esesman miał jednym ruchem wajchy pogrzebać w gruzach tysiąc lat polskiej historii. Nie doszło do tego tylko dzięki „cudownemu manewrowi” marszałka Koniewa – manewrowi, którego w istocie wcale nie było. Jak pisaliśmy wcześniej, Kraków nie został mocno zniszczony w walkach, bo Niemcy wcale nie zamierzali go bronić, a sowieci wkroczyli do miasta od niespodziewanej strony, ponieważ to tam właśnie niemiecki opór okazał się najsłabszy.
W 1976 roku na ekrany polskich kin wszedł film Ocalić miasto w reżyserii Jana Łomnickiego, który jeszcze mocniej utwierdził mit o niemieckich planach wysadzenia Krakowa. Łapie za serce jedna z ostatnich scen, w której partyzant Armii Ludowej na oczach Niemców przecina kabel od detonatora, po czym ginie zastrzelony na tle pięknej panoramy Krakowa tuż przed wyzwoleniem…
Podobna scena nigdy jednak nie miała miejsca. Nie ma żadnych historycznych dowodów, dosłownie ani jednego dokumentu, ani też relacji czy wspomnień mówiących, że Niemcy zaminowali jakiekolwiek budynki w centrum Krakowa przed wkroczeniem sowietów. Nie wspominają o tym również meldunki polskich jednostek saperskich i inżynieryjnych oczyszczających miasto po przejściu frontu. Nie wiadomo też, gdzie podziały się dziesiątki kilometrów kabla, dlaczego nigdy nie wystawiono ich w żadnym PRL-owskim muzeum, dlaczego nikt z mieszkańców nie widział Niemców, którzy musieli przeciągnąć je przez całe miasto ani wreszcie dlaczego krakowianie, widząc co się święci, po prostu nie poprzecinali drutów w wielu różnych miejscach, uniemożliwiając ich szybkie naprawienie, tylko musiał to zrobić sam jeden dzielny partyzant-komunista i to akurat tuż przy pilnie strzeżonym forcie, żeby bohatersko zginąć…
Oczywista niedorzeczność fantastycznej opowieści o niemieckich planach zniszczenia Krakowa i „cudownym manewrze” Koniewa nie przeszkadzała jednak władzom PRL-u propagować jej aż do upadku systemu komunistycznego w Polsce. Część obecnej ulicy Armii Krajowej w Krakowie do 1991 roku nosiła imię Iwana Koniewa. Marszałek doczekał się tu nawet własnego pomnika, odsłoniętego w 1987 roku na osiedlu Widok w dzielnicy Bronowice. Upamiętnienie przetrwało na tym miejscu zaledwie cztery lata, po czym na mocy porozumienia pomiędzy prezydentem Krakowa a konsulem Federacji Rosyjskiej zostało zdemontowane i odesłane do miasta Kirow w Rosji, gdzie stoi do dziś. Wraz z propagandą „pozytywną” prowadzono także propagandę „negatywną” polegającą na przemilczaniu niewygodnych faktów. W czasach PRL-u nie mówiło się, że w dniach poprzedzających wkroczenie do Krakowa sowieci wielokrotnie bombardowali miasto, zwłaszcza rejon Dworca Głównego, niszcząc blisko pięćset budynków i powodując straty wśród ludności cywilnej. Wykreślono z pamięci pokoleń sowiecką bombę lotniczą, która poważnie uszkodziła kaplicę Mariacką na Wawelu. A co dopiero mówić o kilku tysiącach krakowianek zgwałconych przez „wyzwolicieli” w pierwszych dniach po wyparciu Niemców, o pobiciach, grabieżach i bezsensownych dewastacjach dokonywanych przez pijanych sołdatów nawet nie wspominając…
…i co twierdzi nadal
Nie myślmy wszakże, iż mitologia wyzwolenia Krakowa skończyła się wraz z transformacją ustrojową w Polsce i rozpadem Związku Sowieckiego. Wpojona w komunistycznej szkole „wiedza” o niemieckich planach unicestwienia Krakowa i „cudownym manewrze” marszałka Koniewa, który „w ostatniej chwili” uratował miasto, wryła się tak głęboko w umysły Polaków, że wciąż bywa przytaczana jako „fakt powszechnie znany”, bez podawania jakichkolwiek dowodów na te rewelacje. A już szczególnie mocno mit trzyma się na Wschodzie…
Utrzymywaniem legendy o uratowaniu Krakowa szczególnie zainteresowana wydaje się… Ukraina. Niby dlaczego? Otóż w połowie 1944 roku w Małopolsce został zrzucony na spadochronach oddział sowieckich bojców pod dowództwem Jewhenija Bereźniaka (znanego też pod pseudonimem „major Wichr”) – z narodowości Ukraińca. Oddział ten współpracując z Armią Ludową, prowadził działania wywiadowcze i dywersyjne na tyłach wojsk niemieckich. Jednym z dokonań ludzi Bereźniaka miało być zdobycie mitycznych planów zniszczenia przez Niemców Krakowa oraz informacji o ukryciu detonatora w forcie na Pasterniku. Nie bez znaczenia dla ukraińskiej polityki historycznej pozostaje również fakt, że do Krakowa wkroczyły oddziały 1 Frontu Ukraińskiego (choć nazwy sowieckich frontów pochodziły od miejsca sformowania, a nie od narodowości służących w nich żołnierzy – ale kto by się przejmował takimi „szczegółami”…).
I tak oto mit sowieckiej propagandy jest wciąż powielany w książkach i artykułach wydawanych na niepodległej Ukrainie, najwyraźniej zainteresowanej wzbudzaniem w Polakach wdzięczności za dokonania ich rodaków, którzy (co prawda z czerwonymi gwiazdami na czapkach) „uratowali” Kraków może nawet bardziej niż sam Koniew! Jewhenij Bereźniak zmarł w 2013 roku w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat jako emerytowany generał major Sił Zbrojnych Ukrainy.
To jednak nadal nie koniec! Albowiem putinowska Rosja na początku lat dwutysięcznych postanowiła odpowiedzieć na intensywne wykorzystywanie postaci Bereźniaka w polityce historycznej Ukrainy i wykreować na jego miejsce własnego bohatera. Został nim pułkownik Aleksiej Botian – urodzony wprawdzie na Wileńszczyźnie, ale ponad wszelką wątpliwość etniczny Rosjanin. Ponoć walczył w kampanii wrześniowej w mundurze Wojska Polskiego (według własnego oświadczenia – zachowane polskie dokumenty tego nie potwierdzają), ale po klęsce Polski uciekł do sowieckiej strefy okupacyjnej, gdzie wstąpił do oddziałów wywiadowczych NKWD. Później również działał za liniami niemieckimi w Małopolsce i według współczesnej rosyjskiej historiografii to on miał zdobyć niemieckie plany zniszczenia Krakowa!
9 maja 2007 roku prezydent Rosji Władimir Putin wyróżnił go tytułem Bohatera Federacji Rosyjskiej za męstwo i heroizm, które wykazał podczas operacji oswobodzenia polskiego miasta Krakowa i uniemożliwienie zniszczenia go przez niemieckich faszystów w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941–1945… Aleksiej Botian zmarł w Moskwie w 2020 roku w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat.
Tak oto obok „ogólnosowieckiego” bohatera w micie wyzwolenia Krakowa pojawił się bohater ukraiński i narodowy bohater rosyjski – „rywalizujący” ze sobą zza grobu o to, który z nich uratował Kraków – a wszyscy fałszywi, bohaterowie propagandowego mitu, który przetrwał zmianę epoki i ustrojów politycznych. Kiedy więc różne siły walczą między sobą o nimb fałszywego wyzwoliciela, my, Polacy, pamiętajmy, że dla nas w latach 1944–1945 żadnego wyzwolenia nie było – tylko zamiana jednej okupacji na drugą.
Marcin Więckowski – autor powieści historycznych, publicysta magazynu „Przymierze z Maryją”, rosjoznawca, pochodzi z rodziny kresowej.