Michał Patryarcha: Opera – moja miłość

Opera jest dla mnie ponad wszystkim – z korespondencji Wolfganga Amadeusza Mozarta do ojca.

Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego razu z żoną. Był listopadowy, sobotni wieczór, opieka do dzieci zapewniona. W repertuarze filharmonii na ten dzień znalazłem koncert poświęcony twórczości operowej Stanisława Moniuszki. Szału nie ma – pomyślałem, ale ponieważ nie znalazłem ciekawszej oferty, kupiłem dwa ostatnie bilety.

Usiedliśmy w pierwszym rzędzie i wkrótce zabrzmiały mazury, kujawiaki, polonezy z naszych narodowych oper – a ja z każdym kolejnym taktem coraz bardziej nie mogłem się nadziwić, że do tej pory lekceważyłem te wspaniałe melodie. Odkryłem nieznaną muzyczną krainę, lecz okazało się, że było to dopiero preludium.

Gdy siedzący przez cały czas naprzeciwko nas solista wstał i zaintonował dumkę z Halki, Szumią jodły na gór szczycie, czas stanął w miejscu. Po niej przyszła Aria z kurantem ze Strasznego dworu i wtedy już odebrało mi mowę. Serce biło jak szalone, łzy zbierały się w oczach; spojrzałem na żonę – płakała jak bóbr.

Kiedy wybrzmiało ostatnie: Matko moja miła, po Twym zgonie, w ojca łonie, skonał ten serdeczny śpiew, publiczność po prostu oszalała ze wzruszenia. Wiwatom i oklaskom nie było końca – istna euforia poruszająca najczulsze struny mojej duszy. Tego dnia przypadała kolejna rocznica naszego poznania się. Byliśmy z żoną zjednoczeni jak nigdy dotąd we wspólnym przeżywaniu.

 

Nie sztuczność, a sztuka

Jako operowy neofita zacząłem na prawo i lewo dzielić się swoją nową fascynacją, jednak szybko odbiłem się od muru niezrozumienia. Okazało się, że wiele osób nie lubi sztuki operowej, a najczęściej pojawiający się zarzut (któremu zresztą sam jeszcze do niedawna hołdowałem) brzmiał:

– To takie sztuczne.

Rozumiem, że z jakichś powodów określone dzieła mogą do nas nie przemawiać, ale oskarżenie o nieautentyczność jest kompletnie nietrafione i dowodzi tylko zupełnego braku zrozumienia, czym jest opera.

Tego typu pretensje można formułować pod adresem każdej twórczości, jako że w istocie swej jest ona czymś „sztucznym” – jest przetwarzaniem, kreacją, wartością dodaną. Czy malarskie próby utrwalenia ruchu, dynamiki w martwym obrazie nie są wymuszone? A co powiedzieć o światach kreowanych na deskach teatrów lub na taśmach filmowych? A czy zmagania poety ze słowami nie są czymś nienaturalnym? Na wszystkie te pytania można i trzeba odpowiedzieć twierdząco – ale to właśnie stanowi o pięknie sztuki. Spektakl operowy także jest wykreowanym światem i aby go pokochać, warto go najpierw lepiej zrozumieć, dlatego przyjrzyjmy się w panoramicznym skrócie historii tego gatunku.

 

Barokowy rozkwit

Jego symboliczny początek to 24 lutego 1607 roku, kiedy w Mantui Claudio Monteverdi wystawił Orfeusza. Choć w warstwie dramatycznej dzieło odwołuje się do mitu o Orfeuszu i Eurydyce, tak naprawdę jest wyznaniem wiary w muzykę i sztukę w ogóle. Zdumiewające, że nowy gatunek osiągnął swe szczyty nie drogą mozolnych, wielopokoleniowych prób i błędów, ale natychmiast, już u swego zarania. Za sprawą geniuszu Monteverdiego Orfeusz to dojrzałe dzieło operowe, posiadające wszystkie wyróżniki gatunku, jak introdukcja, ekspresyjne recytatywy, wspaniała aria (Possente spirto), rozwinięte chóry czy bogate instrumentarium. Sześć lat później kompozytor przeniósł się do Wenecji, czyniąc to miasto centrum życia operowego.

Nowy gatunek rozwijał się niezwykle dynamicznie, inspirując do wzbogacania muzycznych form wyrazu. W wieku XVII nastąpiła ich eksplozja i tak opera ukonstytuowała narodziny baroku w muzyce.

W XVII stuleciu opera staje się jedną z najpopularniejszych rozrywek dworskich. Królowie i książęta rywalizują o względy twórców. Regularnie wystawiane nowe spektakle operowe świadczą o prestiżu i pozycji władcy, dlatego ci nie szczędzą środków, by ściągać na swe dwory wybitnych kompozytorów. Kimś takim był Włoch z pochodzenia, a Francuz z wyboru – Jean Baptiste Luly. Stworzył on francuską operę narodową wyróżniającą się dużą dawką liryzmu, stylem deklamacyjnym i przewagą recytatywów nad ariami. Luly inspirował z kolei twórców angielskich, z których najwybitniejszym był Henry Purcell. Ten tworzył tak zwane półopery, będące hybrydą wielkiego widowiska teatralnego z nowym gatunkiem. Jego Dydona i Eneasz z niesamowicie, jak na owe czasy, rozwiniętą ekspresją melodyczną do dziś pozostaje poruszającym do głębi arcydziełem.

Na przełomie XVII i XVIII wieku na południu Italii narodziła się „szkoła neapolitańska”. Szybko stała się ona potęgą operową, której wpływy sięgały krańców Europy właściwie do końca romantyzmu. To tu wyodrębnił się podział na operę seria i operę buffo. Kim byliby tacy giganci opery, jak Haendel i Mozart, bez włoskich inspiracji? To właśnie pobyt tych twórców w Italii w czasach ich młodości zapłodnił ich wyobraźnię kompozytorską w takim stopniu, że zdeterminowało to ich styl muzyczny na całe życie. Żywiołowość, lekkość, taneczność swych oper – wszystko to wynieśli oni z włoskich peregrynacji.

 

Romantyczna rewolucja

Romantyczny przewrót w sztuce zmienił także oblicze opery. W baroku i klasycyzmie nadrzędnymi kategoriami dzieła były: piękno, ład i harmonia. W nowej epoce dochodzi ogromna dawka emocji. W librettach dawnych mistrzów rządziła tematyka antyczna i biblijna, w dziewiętnastowiecznych zaczynają pojawiać się wątki współczesne. Opera wprowadza na sceny masy ludzkie – oddaje im niejako głos. Niewątpliwy mistrz obdarzony niesłychaną inwencją melodyczną, Giuseppe Verdi, był sympatykiem Garibaldiego i umieszczał w swych dziełach treści rewolucyjne. Sztuka operowa bywała też narzędziem tworzenia świadomości narodowej w Rosji, Polsce czy Niemczech.

Trudno w tym miejscu nie wspomnieć o wielkim reformatorze gatunku – Richardzie Wagnerze. Jego monumentalna twórczość ma tyluż zwolenników, co wrogów; mnie zaś najbliżej w tym względzie do opinii Hansa Christiana Andersena, który w swym dzienniku zapisał, że muzyka Wagnera to drzewo szumiące na wietrze, bez liści i kwiatów.

Historię opery zamyka twórczość Pucciniego, będąca niejako syntezą trzech wieków doświadczeń. Jego oszałamiająca Turandot, której kompozytor nie zdążył ukończyć przed śmiercią, miała premierę sto lat temu. Prowadzący całość Arturo Toscanini przerwał nagle występ w miejscu, gdzie urywała się partytura. Wstrząśnięta publiczność zamarła na długą chwilę, by w końcu wybuchnąć huraganem niekończących się oklasków…

 

Ponad wszystko muzyka

Choć operowe brylanty mają już setki lat i przebrzmiały tematy czy problemy z dawnych librett – Traviata już nie oburza, a Nabucco nikogo nie zachęci do rewolucyjnych zrywów – pozostało to, co zawsze było jądrem opery, czyli muzyka. Wokół niej koncentrowały się wszystkie komponenty gatunku, jej były podporządkowane. Dlatego wielkie dzieła operowych mistrzów wciąż poruszają, ekscytują, wstrząsają, zapewniają przeżycia niedostępne odbiorcom innych dziedzin sztuki. Jeśli ktoś chce ich doświadczyć, niech wejdzie w ten fascynujący świat. Oczywiście nie każdy da się mu porwać. Operę albo się kocha, albo się jej nie cierpi. Piszący te słowa zdecydowanie należy do pierwszej grupy.

 

Michał Patryarcha – filmoznawca, scenarzysta formatów telewizyjnych, meloman.

 

 

Zarządzaj zgodami plików cookie

Informujemy, że niniejsza strona internetowa wykorzystuje pliki „cookies”. Szczegółowe informacje na temat gromadzonych plików „cookies” znajdują się w Polityce prywatności. Użytkownik poprzez kliknięcie przycisku „Akceptuję” wyraża zgodę na przetwarzanie plików „cookies”. Użytkownik może zmienić opcje przetwarzania plików „cookies” poprzez kliknięcie przycisku „Ustawienia”, a następnie wybór plików „cookies”, na które wyraża zgodę. W przypadku klieknięcia przez użytkownika przycisku "Odmawiam" przetwarzaniu będą podlegać jedynie konieczne pliki "cookies".