Wygrywają konkursy, piszą książki, a zdarza się, że kręcą filmy. Jak to jest, że dzieci uczące się w domu mają tak bogate i tak intensywnie rozwijane zainteresowania? Pytania te zasadniczo stawiają wóz przed koniem. Nie jest bowiem rzeczą trudną dla dziecka odkryć pasję do tego czy innego tematu. Rzeczą trudną jest, aby te pasje potem podtrzymać. To zaś okazuje się zdecydowanie łatwiejsze poza szkołą – czyli instytucją, która być może nieintencjonalnie, być może nawet wbrew woli wszystkich zaangażowanych, ale jednak poniekąd z urzędu musi te pasje tłamsić.
Ryzykownie jest ojcu dwójki dzieci w edukacji domowej pisać o rozwijaniu dziecięcych pasji. Kusi bowiem perspektywa wymienienia wszystkiego, czym się parają i czego się uczą moje własne pociechy, a stąd już blisko do niestrawnych przechwałek. Toteż ilekroć moja rodzicielska duma nazbyt pęcznieje, przypominam sobie o różnych osiągnięciach cudzych dzieci w edukacji domowej. O takich, które piszą i wydają książki, tworzą filmy czy gry komputerowe; o takich, które wbijają się na listy przebojów w rodzinnych zespołach muzycznych; o utalentowanych sportowcach czy artystach i rzemieślnikach. I wreszcie o wielu, które mają imponujące osiągnięcia w bardziej przyziemnych, choć równie wymagających umiejętnościach, jak chociażby w sferze kulinarnej czy gospodarczej.
Tak, choć jako rodzic pęcznieję z dumy, patrząc na rozwój moich kochanych córek, na tle takich przykładów przechwałki byłyby głupotą. I całe szczęście, bo rodzicom z edukacji domowej zbyt łatwo przychodzi zrażać innych, zupełnie nieświadomie, właśnie poprzez epatowanie domniemaną wyjątkowością swoich pociech. Łatwo też, opisując swój wysiłek w kształceniu dzieci w domu, zupełnie niechcący obrazić rozmówcę, sugerując gdzieś w podtekście, że rodzice z edukacji domowej są jakoś „lepsi.” Kategorycznie nie o to chodzi! Każdy dobry rodzic, niezależnie od trybu edukacji, stara się, jak może, zapewnić dziecku rozwój.
A jednak mimo najlepszej woli rodziców nazbyt często dzieci chodzące do szkoły wypalają się gdzieś po drodze. Nazbyt często zanim dobiją do matury, ogołacają się ze wszystkiego, czym jeszcze kilka lat wcześniej się interesowały, lub też, jeśli podtrzymują swoje pasje, to kosztem wyników szkolnych. Nieraz to same dzieci w którymś momencie proszą rodziców, aby już zaniechać dodatkowych zajęć, bo w natłoku pracy szkolnej nie mają już na nie ani siły, ani chęci. Nie dotyczy to wszystkich – niektóre oczywiście trwają w swych pasjach, zwłaszcza jeśli skoncentrują się na jednej czy dwóch rzeczach. Ale robią to nie dzięki, lecz często wbrew szkole. Tu nie ma wątpliwości: edukacja domowa ma w tej sferze wiele do zaoferowania.
Jak obudzić pasję dziecka?
Doprawdy, aby dziecko obudziło w sobie pasję, potrzeba niewiele. Pierwsze ich kiełkowanie dostrzeżemy już w wieku przedszkolnym – w tym cudownym czasie, gdy w domu możemy obserwować, jak nasze dziecko zmienia się i rozwija z dnia na dzień; a mając (co każdemu daj, Panie Boże!) więcej niż jedno dziecko, dostrzegamy ze zdumieniem, że niby wychowują się w tych samych warunkach, niby w domu wciąż dzieje się to samo, a jednak – każde z nich jest zupełnym unikatem.
Im dalej zaś postępuje ich rozwój, tym bardziej się zdumiewamy, bo z jednej strony, owszem, dzieci czerpią własne pasje z otoczenia, z tego co interesuje ich rodziców i tego czym rodzice chcą je „zarazić”, ale z drugiej strony, niejeden raz widziałem i sam też doświadczałem, że to rodzic pod wpływem dziecka nagle odkrywa w sobie nowe zainteresowanie lub wygrzebuje jakieś dawno już zapomniane. Nie ma tu zasadniczo różnicy, czy mówimy o zamiłowaniu do lektury, czy do instrumentu muzycznego, do sportu czy do sztuki, do prac ręcznych czy komputerowych. Tylko człowiek na wskroś pozbawiony zainteresowań, a także woli wprowadzania dziecka w świat mógłby mieć trudności z obudzeniem pasji u swych dzieci – a i wtedy to nie budzenie pasji byłoby problemem, ale raczej ich duszenie w zarodku przez tak wadliwego rodzica.
Z drugiej strony, bywa tak, że rodzice, którzy i tak wiele robią dla swoich dzieci, odkrywają, że nieznacznym nakładem mogą wzbudzić w dziecku kolejne zainteresowania. Bo wygospodarują czas, by je zabrać do muzeum na wystawę, która ich samych zupełnie nie interesuje; bo zabiorą je na dłuższy niż zwykle spacer do lasu i będą żywo o tym lesie opowiadać; bo spróbują spojrzeć na świat oczyma dziecka i na propozycję padającą z jego ust, aby wybrać się do zoo, nie zareagują niechętnym mruknięciem (spowodowanym czy to zmęczeniem, czy brakiem własnego zainteresowania) tylko pozwolą, by radość dziecka obudziła w nich równie dziecięcą radość.
Potem również dalszy rozwój to przede wszystkim zaangażowanie rodziców. To gotowość, by celowo zachęcać i prowadzić, nawet tylko wskazując drogę i podejmując ryzyko, inwestując czas lub pieniądze, a nieraz i to, i to. Większość pasji wymaga wsparcia – przede wszystkim czasu, aby prowadzić dzieci na takie czy inne zajęcia albo uczyć je samemu.
Tu dodam – z żalem, gdyż sam rzadko mam na to czas – iż jest to najcudowniejsza rzecz na świecie, aby tak bezpośrednio rozwijać talenty dziecka, przekazując coś wprost od siebie. Sam zresztą czas to nie wszystko – nierzadko potrzebne są pieniądze, czy to na opłacanie zajęć, czy na kolejne instrumenty muzyczne…
Trzeba też dzieci słuchać i zachęcać, nawet gdy zupełnie nie rozumiemy lub nie podzielamy danej pasji, a jednak widzimy w niej wartość (oczywiście są takie zainteresowania, które – przeciwnie – tłamsić trzeba, ale nie o tym dziś rozmawiamy). A nie jest to łatwe, bo wymaga rozróżnienia między chwilowym przebłyskiem czy zachcianką, która lada dzień minie i nie jest warta zachodu, a trwałym zainteresowaniem.
Łatwo się tu pomylić i zdusić pasję w zarodku przez niedocenienie chęci dziecka lub brak zachęty do dalszego rozwoju. Tak, wymaga to trudu i wysiłku. Przede wszystkim zaś wymaga bliskiej obserwacji i… gotowości na ryzyko. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że z danego zainteresowania wyjdzie jakiś „konkret”, jakakolwiek wymierna korzyść. Musimy na bazie naszych obserwacji wierzyć, że dla tego konkretnego dziecka to konkretne zainteresowanie będzie dobre, choćby tylko przez kształtowanie charakteru.
Szkoła zabija pasje
I w tym miejscu pojawia się szkoła. Nie da się tu owijać w bawełnę – gdy rodzice sami kształcą swoje dziecko w domu, wspólnie i intensywnie spędzany razem czas daje im znacznie lepsze szanse poznawania i rozwijania pasji u swoich dzieci (czy z tych szans skutecznie skorzystają, to już inna kwestia). Szkoła nas tego pozbawia, ale chodzi też o coś więcej. Szkoła po prostu sama z siebie trwoni ogromne ilości czasu. Do szkoły trzeba dotrzeć, ze szkoły trzeba wrócić. Nauka w szkole zajmuje więcej czasu niż nauka w domu, bo poszczególni uczniowie mają mniej bezpośredni kontakt z nauczycielem; bo nawet w czasie przerw dziecko musi pozostawać w szkole.
Ze względu zaś na mniej wydajną formę nauczania szkoła częściej musi sięgać po klasówki i inne zadania mające na celu kontrolę postępów, a wymuszające poświęcanie jeszcze większej ilości czasu w domu na przygotowania. Wszystko to przekłada się na znacznie większe zmęczenie fizyczne dziecka oraz na to, że zwyczajnie nie potrafimy się spotkać: gdy dziecko jest wolne, my jesteśmy zajęci, a gdy my jesteśmy wolni, ono jest zajęte.
Po prawdzie, jeśli podziwiam nieraz pozalekcyjne osiągnięcia dzieci w edukacji domowej, to tym bardziej chyba podziwiam pozalekcyjne osiągnięcia dzieci szkolnych. Bo czym innym zgoła jest spokojnie uczyć się w domu przed południem, a po południu wyjść na jakieś zajęcia pozaszkolne albo, dajmy na to, uczęszczać do szkoły muzycznej – a czymś zupełnie innym jest wracać ze szkoły do domu i mimo zmęczenia pójść jeszcze na dodatkowe zajęcia. Jest to godny podziwu wysiłek, a sukcesy imponują tym bardziej, im więcej widzimy na tej drodze przeszkód. Ale widać wyraźnie, że wysiłek ten często przerasta siły dziecka i rodziców – i stopniowo dziecko wyzbywa się wszelkich pasji.
I tako oto przede wszystkim brakiem czasu szkoła zabija pasje dzieci. Nie tylko jednak brakiem czasu – również brakiem zainteresowania. Oczywiście z zastrzeżeniem, że mówimy o zwykłej sytuacji, w zwykłych szkołach, do których chodzi większość dzieci, nie zaś o tych lepszych niepublicznych placówkach, które często słono kosztują.
Zwykle więc nauczyciel mający pod opieką co najmniej kilkunastu uczniów (a nieraz i liczniejszą grupę) nie zatrzyma się na danym temacie dłużej tylko dlatego, że widzi, iż coś wzbudziło szczególną uwagę jednego dziecka. Nauczyciel ma program do zrealizowania. Nie zmieni zadania, by je dostosować do zainteresowań jednego dziecka – musiałby to robić kosztem grupy.
Wybitny nauczyciel przynajmniej znajdzie czas i serce, by podpowiedzieć rodzicom, że ich dziecko wydaje się interesować tym czy owym, a w szkole nie ma możliwości tego rozwijać, ale niech spróbują w domu. Nie każdy jednak nauczyciel jest wybitny, a kiepskie płace i przeciążenie zawodowe od lat już forsują negatywną selekcję w tym zawodzie.
Kto zatem będzie się bardziej starał podtrzymywać pasje naszych dzieci – my sami czy przepracowani i kiepsko opłacani urzędnicy państwowi? Komu lepiej powierzyć to zadanie? Bo cokolwiek się uda bądź nie uda, wspólnie spędzony czas i wspólny wysiłek dla ich rozwoju jest największym darem, jaki możemy ofiarować naszym dzieciom.
Jakub Majewski – twórca i badacz gier komputerowych, miłośnik historii i teologii.