Choć nie można powiedzieć o nim jak Madame Roland o wolności: Ileż zbrodni popełniono w twoje imię!, to przecież z „szaleństwami” w miejsce „zbrodni” zdanie to pasować będzie i do honoru. Polacy przelewali zań krew, pot, łzy i… atrament. Był chlubą naszych przodków i fundamentem ich potęgi zarówno politycznej, jak moralnej, jednak nierzadko stawał się potrzaskiem i narzędziem bezsensownego szantażu emocjonalnego – słowem-wytrychem w ustach zręcznych manipulatorów…
Polska nie zna pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor (Józef Beck). Bodaj najsławniejsze, a może i najpiękniejsze słowa, jakie zapisano w polskiej historii wypowiedział w maju 1939 roku człowiek, który rozwiódł się z żoną, by poślubić cudzą żonę – a żeby łatwiej to przeprowadzić, porzucił także własny Kościół na rzecz takiego, który uznawał rozwody.
Sienkiewicz dobitnie ujął tę postawę na kartach powieści Bez dogmatu (1891): Jeśli komuś ukradnę pieniądze, tedy, według pojęć światowych o honorze, hańba spada na mnie (…); ale jeśli komuś ukradnę żonę, tedy ja, złodziej, wychodzę czysto, a hańba spada na okradzionego. W przypadku Becków co prawda rzecz odbyła się za porozumieniem wszystkich stron (żony, jej narzeczonego z małżonką oraz samego Becka, jego narzeczonej i jej męża – jak zauważali złośliwi), ale to właściwie powinno tylko potęgować dyshonor całej tej bandy cudzołożników – tak się jednak nie działo, a pan pułkownik stał się dla pokoleń Polaków nauczycielem honoru.
Skądinąd wojenna katastrofa, przynajmniej w ocenie Stanisława Cata Mackiewicza, spadła na Polskę z powodu innej „honorowej” sprawy tegoż ministra. Mianowicie w Londynie przyjęto go z tak wielkimi honorami (czerwony dywan godny króla), że próżność zupełnie zagłuszyła zdrowy rozsądek, toteż Polska niejako zgodziła się przyjąć pierwsze uderzenie niemieckiej furii. Churchill później jak mało kto (w gronie tym ma swoje miejsce i Napoleon – vide choćby Somosierra) będzie umiał grać na polskim poczuciu honoru.
I tak honor (a może skryta pod jego płaszczykiem próżność?) łatwo stać się może skutecznym narzędziem demagogii opartej na emocjonalnym szantażu. Rzecz to na tyle stara, że już w roku 1833 Jan Czyński pisał, iż nikt się do Polaków na darmo w imię honoru nie odezwał. To zresztą, o dziwo, pokutuje aż do dziś. O dziwo, bo inne części składowe honoru rozpłynęły się niemal całkiem – natomiast stara próżność pozostała i można odnieść wrażenie, że jeśli jakiś Trump albo Macron umiejętnie ją połechce, Polacy znów skłonni będą tłumnie ginąć w cudzej sprawie, jakkolwiek przestrzegał ich Słowacki, by nie dać się zhołdować świata hołdom.
Prawda pomiędzy przepaściami
Honor stanowi zagadnienie tyleż ważne, co delikatne. Zresztą, może wszystkie zagadnienia ważne są zarazem delikatne? Czyż to właśnie nie w najważniejszych zagadnieniach potrzebna jest największa precyzja, chirurgiczna wręcz pewność? G.K. Chesterton zauważył kiedyś, że ortodoksja podobna jest do rozpędzonego powozu, który w pełnym galopie przemieszcza się krętą i wąską drogą. Z jednej strony przepaść, z drugiej skalna ściana. Heretycy odpadają z lewa i z prawa; ci roztrzaskują się o ścianę, ci spadają w czeluść – a prawda… Prawda nie jest aż tak łatwa jak stoczenie się w jedną czy drugą skrajność. Heretycy wszystkich czasów kochali słowo „tylko”. Luter oparł swoją naukę na pięciu sola, podczas gdy katolicy na każde z nich odpowiadali słówkiem „i”. I łaska, i uczynki. I wiara, i rozum. I Pismo, i Tradycja.
Z honorem jest podobnie. Biada tym – by użyć słów Józefa Becka – ludziom, narodom i państwom, które honor lekce sobie ważą, uznając go za coś zupełnie pozbawionego znaczenia. Ludzie ci i narody nie tylko twarz stracą, ale i żywotne siły. Narody honorne są w stanie ostać się także wobec wrogiej przewagi i niekorzystnych okoliczności. Polacy, podobnie jak Węgrzy, są tego dobrym przykładem. Biada jednak tym, którzy z honoru czynią bożka. W gruncie rzeczy nie różnią się zbytnio od tych, co się kłaniają któremukolwiek innemu bałwanowi.
W czasach świetności (i po dziś dzień w najlepszych jej dzieciach) Rzeczpospolitą określała triada: Bóg, honor, ojczyzna. Dwudziestolecie międzywojenne przyniosło zmianę: według niektórych Boga z dewizy wyrugowano, według innych przywrócono pewną proporcję, unikając wrażenia, że się Go traktuje na równi z dobrami ziemskimi. Nie ulega jednak wątpliwości, że właściwie rozumiana triada ta pięknie wyraża to, co w polskiej tradycji najpiękniejsze. Schody zaczynają się tam, gdzie wartości te się rozjeżdżają, przynajmniej pozornie.
Honor czy ojczyzna
Bohater znakomitego cyklu powieści marynistycznych C.S. Forestera, sir Horatio Hornblower, stanął wobec ciekawego dylematu moralnego. Kilka lat po osadzeniu Bonapartego na Świętej Helenie dowiedział się o znakomicie przygotowanej akcji odbicia więźnia i przywiezienia go do Francji, aby wskrzesić jego cesarstwo. Angielski admirał nie dysponuje siłami pozwalającymi to uniemożliwić. Jedyne, co może uratować Europę przed nowym kataklizmem wojennym, to bezczelny bluff: spotykając się więc z francuskimi oficerami zaangażowanymi w spisek, informuje ich z kamienną twarzą o śmierci Napoleona. Francuzi nie wierzą i żądają słowa honoru. Hornblower je daje. W ten sposób ratuje Anglię i całą Europę przed wojną. Płynąc z powrotem do swojego portu, pisze dymisję, po czym składa ją na ręce gubernatora – a ten przyjmuje ją ze zdziwieniem: właśnie teraz, kiedy umarł nasz śmiertelny wróg? Okazuje się, iż zbiegiem okoliczności, bezczelny bluff okazał się prawdą, Hornblower dając słowo honoru nie wiedział, że Napoleon rzeczywiście zmarł.
Oto wzięty z literatury przykład konfliktu na linii honor–ojczyzna. W książce rzecz kończy się happy endem: Hornblower bynajmniej nie okrył się hańbą, może więc z czystym sumieniem dalej służyć w marynarce Jego Królewskiej Mości. No właśnie, czy z czystym sumieniem? To odrębna kwestia, bo czym innym jest uchodzić za człowieka poczciwego, a czym innym jest wiedzieć, jak się sprawy mają…
W inny sposób przed dylematem honor czy ojczyzna stawali niezliczeni tragiczni bohaterowie naszych dziejów, którzy w imię honoru pogrążali ojczyznę w kolejnych bezsensownych i krwawych hucpach powstańczych albo jak Beck mówili pięknie o nieoddawaniu guzika od żołnierskiego munduru, by potem pozostawić tysiące guzików w oflagach i katyńskich mogiłach.
Honor – nagroda cnoty
Źle rozumiany honor jako żywo przywodzi na myśl dziecięce podpuszczanie się – zakłady w rodzaju: kto połknie większy kawałek mydła albo zrobi inną czym głupszą rzecz. W zestawieniu tym nie ma nic zdrożnego. Mówi się wszak nie tylko o honorze po prostu, który u nas utożsamiamy z etosem rycerskim, szlacheckim, z tym, co wpoił w nas zwłaszcza Sienkiewicz i co (pomijając pewne deformacje jak samobójstwo Wołodyjowskiego) rzeczywiście jest godne uznania i czci.
Czym więc jest honor? Przede wszystkim jest dobrym imieniem oraz tym, co z dobrym imieniem łączy się bezpośrednio, jak szacunek, uznanie, cześć i jej zewnętrzne objawy. Rozumiany w sensie wzniosłym, honor zasadza się na posiadaniu zestawu czy wręcz kompletu cnót (jak pan Podbipięta). Jakkolwiek więc sam honor cnotą nie jest, to z cnotami wiąże się ściśle – w szczególności z cnotą wielkoduszności (magnanimitas) i innymi pochodnymi kardynalnej cnoty męstwa. Honor jest pewnym dobrem, własnością. Ktoś cieszy się dobrą sławą, posiada dobre imię. Oczywiście jednak na dobre imię trzeba zapracować, nie jest to li-tylko przyrodzona i niezbywalna godność ludzkiej osoby. Człowiek honoru na miano to musi zasłużyć, musi swoją wartość udowodnić – dlatego właśnie honory oddawano tym, którzy swą wartość okazali w ogniu próby, a sam honor przypisywano początkowo wyłącznie stanowi rycerskiemu (co widać już u Homera).
Istnieje jednak przecież także sławny honor złodziejski czy honor podwórkowy w grupie nastolatków ścigających się na głupoty lub wręcz niemoralności. W gronie złodziejów, urwisów czy sanacyjnych polityków dobre imię nie było związane z rzeczywistą cnotą, a już na pewno nie z kompletem cnót. Inny obok Becka arbiter elegantiae międzywojennego honoru, generał Wieniawa-Długoszowski, klepiąc po pośladku cudzą żonę, proponował jej urażonemu mężowi, żeby w zamian poklepał jego własną, a przytłoczony nieszczęściem ojczyzny popełnił samobójstwo (zapewne „honor” tak mu kazał). Jacek Kaczmarski z gorzką ironią śpiewał, choć nie o Wieniawie: Po czym sobie w łeb wypalił. Honor – nie igraszka!
Honor czy Bóg
Perspektywa katolicka odrzuca oczywiście miłą zwłaszcza Japończykom (harakiri) koncepcję samobójstwa jako sposobu honorowego wyjścia z niehonorowej sytuacji. Przeciwnie: samobójca okrywa się tym większym dyshonorem: jest tchórzem uciekającym z pola walki. W samobójstwach honorowych – czy to Wołodyjowskiego, czy Wieniawy, czy Mishimy – widzimy dobrze, jak niewłaściwie rozumiany honor może się rozjechać z pierwszym i najważniejszym elementem świętej triady: z Bogiem.
W czasach Pana Jezusa nic bodaj nie było tak hańbiące jak biczowanie i ukrzyżowanie. To dlatego Paweł, jako rzymski obywatel, nie powinien był zostać poddany poniżającemu biczowaniu i dlatego zginął przez ścięcie mieczem. Podobnie w późniejszych czasach rozstrzelanie uchodziło za formę egzekucji szlachetną, a powieszenie – nie. Czy jednak Chrystusa pohańbił krzyż albo Traugutta szubienica? Krzyż, znak hańby, stał się honorem. Godfryd z Bouillon po zdobyciu Jerozolimy nie chciał nosić korony królewskiej w miejscu, gdzie jego Zbawiciel nosił cierniową. Ojciec Władysław Kluz otworzył swoją piękną biografię Traugutta słowami: A czasem najlepsi – uzupełniając stwierdzenie babki Romualda, że na szubienicach kończą ludzie najgorsi.
Fałszywie oskarżony i niesprawiedliwie skazany kardynał George Pell spędził półtora roku w więzieniu jako przestępca seksualny. W oczach wielu ludzi stał się osobą godną skrajnej pogardy. Nieliczni jednak wierzyli w jego niewinność, drążyli temat, publikowali artykuły i stopniowo przekonywali więcej osób, że nie tylko nie popełnił on, ale wręcz nie mógł popełnić zarzucanych mu czynów. Podczas tego długiego uwięzienia najbardziej bolało kardynała to, że jego głośny proces i skazanie mogą zaszkodzić Kościołowi. Koniec końców, w ostatniej możliwej ziemskiej instancji Pell został jednogłośnie uznany za niewinnego. Czy jednak z perspektywy Bożej cokolwiek by się zmieniło, gdyby również sędziowie trzeciej instancji okazali się niesprawiedliwi i gdyby papież odebrał australijskiemu hierarsze purpurę?
W czasach takich jak dzisiejsze powrót do honoru rozumianego jako prawdziwy skarb jest czymś koniecznym. Biada jednostkom, narodom i państwom, które honor tracą! Życie w świecie pieniądza i oszustwa staje się trudne do zniesienia; co więcej, trudno się czasem dziwić, że w takim świecie nadaje się równe ludzkim prawa zwierzętom.
W obecności człowieka honoru wraca nam dobrze rozumiana wiara w człowieczeństwo. Dobre imię jest skarbem, jednym z największych dóbr, jakie mamy na tej ziemi. Powinniśmy uważać je za ważniejsze od innych dóbr doczesnych: życia, zdrowia i wolności. Nie wolno jednak nigdy uznać go za dobro absolutnie najważniejsze i stać się bezmyślnym zakładnikiem słowa, które w oderwaniu od Boga traci całe swoje znaczenie. Pewnie w dzisiejszym świecie groźba taka jest czymś abstrakcyjnym, zwróćmy jednak uwagę, że choć dzisiaj honorem się pogardza, zarazem w dalszym ciągu – przynajmniej z prawej strony politycznych sporów – karmi się w nas tradycje Kozietulskich, Bemów, Becków i Długoszowskich.
Katolik nie zna pojęcia honoru za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest miłość Boża – a co za tym idzie, wszystkie honory tego świata i uznanie w oczach najlepszych nawet ludzi nie zasługują, by zapłacić za nie cenę bodaj powszedniego grzechu. Jeden tylko honor jest prawdziwy i nieśmiertelny: cieszyć się dobrym imieniem u Boga samego. Jak bowiem uczył święty Franciszek z Asyżu: tyle jesteśmy warci, ile jesteśmy warci w oczach Bożych: ani więcej, ani mniej.
Wawrzyniec M. Waszkiewicz – Misjonarz Matki Bożej Anielskiej posługujący na południu Słowacji. Absolwent bibliotekoznawstwa na UWr, autor kilku biografii oraz książek z zakresu duchowości.