Si non iurabis, non regnabis – jeśli nie przysięgniesz, nie będziesz panował. Tymi słowy miał ponoć zwrócić się do przyszłego króla Henryka Walezego wysłannik Rzeczypospolitej, hetman Jan Zborowski, negocjując z nim warunki objęcia tronu. Echo tych słów wyraźnie zabrzmiało podczas tegorocznych wyborów prezydenckich…
W chwili, gdy niniejszy tekst trafi do czytelników, wybory prezydenckie będą już wydarzeniem definitywnie zamkniętym, do którego po zaprzysiężeniu prezydenta Karola Nawrockiego nie warto wracać. A jednak właśnie teraz, z perspektywy faktów już dokonanych, warto ponownie spojrzeć na sprawę głośnych spotkań, do których doszło między pierwszą a drugą turą wyborów. W spotkaniach tych uczestniczył z jednej strony wyeliminowany w pierwszej turze kandydat Konfederacji, Sławomir Mentzen, a z drugiej – walczący wciąż kandydaci dwóch głównych sił politycznych, czyli Karol Nawrocki i Rafał Trzaskowski.
Jedna z tych rozmów skutkowała podpisaniem „deklaracji toruńskiej” – dokumentu jako żywo przypominającego coś, co niegdyś nazywano pacta conventa. I oto rzecz znamienna: właśnie ten kandydat, który podpisał tę deklarację, czyli przyjął owe swoiste pacta conventa, jest dziś prezydentem Rzeczypospolitej. Można więc powiedzieć nie tyle si non iurabis, non regnabis, ale raczej – iuravit, ergo regnat. Przysiągł, więc panuje.
Pacta conventa wczoraj i dziś
Pacta conventa to dokumenty specyficzne dla polskiego ustroju, w którym szlachta decydowała o wyborze króla i w związku z tym mogła od niego oczekiwać spełnienia takich czy innych żądań. Dokumenty te wyłuszczały warunki uzgodnione pomiędzy szlachtą, czyli wyborcami z jednej strony, a nowo wybranym monarchą z drugiej. Nie mógł nowy monarcha odbyć koronacji i objąć władzy, jeśli nie przystał na te uzgodnienia.
Oczywiście, spora część tych obietnic pozostawała niespełniona. Bywały one nadmiernie ambitne i nieraz wskazywały raczej kierunek polityczny niż realny cel. Niemniej pacta conventa nie były prozaiczną kiełbasą wyborczą.
Po pierwsze bowiem, to nie kandydat wymyślał obietnice, szukając tego, co „chwyci” w sondażach – nie, to naród szlachecki ustalał kluczowe potrzeby państwa i zobowiązywał monarchę do obietnic. Po drugie, w przeciwieństwie do dzisiejszych obiecanek-cacanek, pacta conventa miały realne przełożenie na losy monarchy. Owszem, nigdy nasz naród nie zdetronizował króla, który obietnic nie dotrzymał, zawsze jednak istniała realna groźba takiego obrotu sprawy.
Naród mógł wiele wybaczyć, ale gdyby monarcha wprost zaczął czynić odwrotnie niż obiecał, biada mu. Pierwsze, najważniejsze pacta conventa, czyli artykuły henrykowskie, gwarantowały wszak szlachcie prawo do wypowiedzenia królowi posłuszeństwa, gdyby ten złamał swoje zobowiązania. I właśnie – nie obietnice, a zobowiązania.
Oczywiście, daleko współczesnej deklaracji toruńskiej Mentzena do historycznych pactorum conventorum. Przecież Sławomir Mentzen nie reprezentował sejmu elekcyjnego, a zaledwie niedookreśloną grupę wyborców zgadzających się z jego postulatami. Nie miał też i nie ma mocy, aby egzekwować dotrzymanie tych zobowiązań. Ale w sytuacji istnienia tak równo podzielonego elektoratu wywalczył on sobie sprawczość przypieczętowania wyboru poprzez stawianie kandydatom warunków w imieniu tych, którzy mogą zadecydować o końcowym wyniku. I choć na wyniki niewątpliwie wpłynęło wiele czynników (trudno też powiedzieć, w jakich proporcjach), to jednak faktem jest, iż zwyciężył kandydat, który deklarację podpisał, a przegrał ten, który ją kategorycznie odrzucił.
Co ciekawe, w tamtych dniach w ślad za Mentzenem poszło też Stowarzyszenie TakDlaCPK, które wystosowało swój własny zestaw postulatów dotyczących oczywiście Centralnego Portu Komunikacyjnego – i również uzyskało aprobatę Karola Nawrockiego. Kto wie, czy za pięć lat, podczas kolejnych wyborów, nie pojawią się inne pomniejsze konfederacje, już nie polityków, ale wyborców, z kolejnymi warunkami dla kandydatów? Jest to zdrowy odruch zniecierpliwienia wobec naszej fatalnej klasy politycznej.
Si non iurabis, non regnabis kontra cóż szkodzi obiecać
Biorąc pod uwagę dotychczasową pogardę elit dla wyborców – typową dla ustrojów demokratycznych – trudno mówić o jakimkolwiek przełomie. Bo i jak, gdy od razu po przedstawieniu postulatów Mentzena z ust jednego z polityków partii rządzącej padły cyniczne słowa: Cóż szkodzi obiecać?
Wprawdzie jego partia natychmiast potępiła tę wypowiedź, ale przecież inny polityk tej samej formacji już lata wcześniej żartował że dwa razy obiecać, to jak raz dotrzymać. Nie jest to zresztą wyłączna przypadłość rządzącej dziś Platformy Obywatelskiej. Cała klasa polityczna wielokrotnie demonstrowała czynami bądź ich brakiem, że lekceważenie obietnic wyborczych jest dla nich nie wyjątkiem, lecz normą.
Nie ma więc przełomu, ale jest – być może – pewne subtelne drgnięcie, które może spełznąć na niczym, ale też może okazać się brzemienne w skutki. Mamy oto dokument podpisany przez teraz-już-prezydenta, którego nie sposób będzie się wyprzeć. Teraz pozostaje ta druga, trudniejsza część – regularne przypominanie mu o obietnicach i nagłaśnianie każdej próby odstępstwa od nich. I tym razem kara za złamanie obietnic jest realną groźbą. Inną bowiem wagę ma mglista obietnica przedstawiona ustnie, a zgoła inną dokument z konkretnymi, precyzyjnie określonymi zobowiązaniami i widniejącym pod nimi podpisem.
Gdyby więc okazało się, że Karol Nawrocki swój podpis złożył bez woli dotrzymania zobowiązań, w przyszłości może się zdziwić pamiętliwością wyborców, gdy za pięć lat, starając się o reelekcję, zobaczy na bilbordach i plakatach swój podpis przy złamanych obietnicach.
Jest tu więc potencjał na drobną, ale istotną poprawę naszego tragicznie wadliwego ustroju. Zwrot w kierunku formatu pacta conventa – wspólnej umowy, z której można polityka konkretnie rozliczyć – to tylko i wyłącznie korzyść dla Rzeczypospolitej.
Łyżka geopolitycznego dziegciu
Jest jednak w tym wszystkim mała łyżka dziegciu: jeśli bowiem politycy z taką łatwością mamili wyborców obietnicami, to przecież działo się tak głównie z winy tych ostatnich, którzy nie chcieli i nie chcą co do zasady przyjmować do wiadomości jakichkolwiek limitów, możliwości i ograniczeń. Polityk, który obiecuje rzecz niemożliwą, jest świadomym kłamcą, ale łatwo mu usprawiedliwić samego siebie, bo przecież uważa, iż chciał dobrze dla narodu, i sądzi, że nie mógłby nic zrobić bez uprzedniego okłamania go. Bez rozliczalności więc nic się nie zmieni – a ta zależy od nas, wyborców.
Tymczasem, nawet gdy obietnica jest realna do spełnienia, może być sama w sobie błędem dla narodu, wynikającym z jakiegoś uniesienia czy chwilowej emocji, albo może ją dyktować krótkoterminowy interes z uszczerbkiem dla dłuższej perspektywy. W deklaracji toruńskiej do takiej kategorii można przypisać dwa geopolityczne postulaty Mentzena: odmowa wysłania wojsk na Ukrainę niezależnie od okoliczności oraz równie kategoryczny brak zgody na członkostwo Ukrainy w NATO.
NATO odłóżmy na bok, ale czy na pewno możemy na bok odłożyć interwencję zbrojną? Dziś taka interwencja byłaby oczywiście katastrofą. Nie miejsce tu, aby wchodzić w dyskusję na temat okoliczności, w których interwencja taka okazałaby się potrzebna lub wręcz konieczna, jednak łatwo sobie takie okoliczności wyobrazić. Toteż kategoryczny format tych dwóch obietnic, niedopuszczający jakiejkolwiek zmiany okoliczności, zbyt ściśle wiąże ręce prezydenta. Owszem, jedna kadencja trwa zaledwie pięć lat i przez ten czas nie zbudujemy takich sił zbrojnych, aby móc choćby rozważać aktywną politykę na wschodzie. Jednakowoż prezydent i rząd mają obowiązek dążyć właśnie do tego, by Polska była nie tylko zdolna, ale też mentalnie gotowa interweniować – tak, zbrojnie – w swoim otoczeniu, aby bronić swoich interesów, jeśli zajdzie taka konieczność.
To zaś wymaga dopuszczenia w ogóle takiej możliwości. Jeżeli zaś z góry deklarujemy, iż powinniśmy odrzucać jakąkolwiek perspektywę udziału w jakimkolwiek konflikcie poza naszymi granicami, to czymże się różnimy od dawnych sejmów, które gardłowały przeciw zbieraniu podatków na opłacenie królewskich wojsk i blokowały wojny przeciw groźnym sąsiadom, doprowadzając ostatecznie do naszego upadku?
Pomimo jednak tego zastrzeżenia – jakkolwiek oceniać poszczególne punkty – cieszy sam fakt, iż w deklaracji toruńskiej odżyła formuła pacta conventa. Daje to nadzieję na przywrócenie choćby minimum wymagalności od klasy politycznej. A że nie każda taka obietnica będzie dostatecznie precyzyjna; że formułując je, będziemy musieli uczyć się na błędach i realnie debatować o naszych potrzebach…? Nikt nie może nauczyć się odpowiedzialności bez odpowiedzialności właśnie. Lepsze to niż trwanie przy cynicznym a niefrasobliwym cóż szkodzi obiecać.
Jakub Majewski – twórca i badacz gier komputerowych, miłośnik historii i teologii.