Jadwiga Wolak: Historia żywa, choć kamienna

Italia mimo swego niezaprzeczalnego piękna ma w sobie pewien nadmiar. Przytłacza ciężarem historii, otumania słońcem i zapachem tymianku. Po jakimś czasie śmiałemu podróżnikowi wydaje się, że już się przyzwyczaił do obecności minionych wieków, a jednak kiedy wjeżdża do Sermonety, nagle traci dech, a obojętność musi zostawić na dole – najlepiej przy stacji kolejowej w Latina Scalo, gdzie i tak nic nie ma oprócz kiosku z suszoną mortadelą.

 

Sermoneta wygląda jak żywa makieta średniowiecza, zbudowana z kamienia, zielonych plam drzew mandarynkowych i wirującego w słońcu pyłu. Wszystko tu jest kamienne – bruk, mury, schody, donice, fontanny, kościoły i stare ławeczki, na których starsi panowie wspominają czasy, których nikt już nie pamięta. Tu się nie spaceruje – tu się wspina. Miasteczko rośnie razem z wysokością, a każdy zakręt to lekcja historii i test wydolności płuc. Ulice mają tu własną logikę – pozornie wiodą donikąd, co chwila każą zawrócić, a kiedy człowiek myśli, że już zgubił drogę, nagle staje przed wąziutkim portalem, który prowadzi do… kolejnej ulicy, jeszcze węższej. I bardziej stromej, oczywiście.

Życie w Sermonecie nie zamarło wraz z odkryciem Ameryki, wynalezieniem druku, upadkiem Bizancjum czy jakąkolwiek inną datą uważaną za początek tak zwanego odrodzenia. Fakt, zmieniła się moda, styl życia i codzienne zajęcia mieszkańców, ale domy, w których mieszkają od pokoleń, pamiętają jeszcze panikę i gorącą nadzieję na ratunek, z jaką założyciele miejscowości wspinali się na góry Lepini, uciekając z antycznego Sulmo przed najazdem Saracenów. Belki stropowe, które dziś w świetle telewizyjnych ekranów nabierają zimnej niebieskawej barwy, wciąż pamiętają ciepło płonącego w kominkach ognia; tak samo uważnie obserwują krzątaninę współczesnych rodzin, jak spoglądały na templariuszy z pobliskiego klasztoru w Valvisciolo, gdy przybywali obstalowywać rynsztunek u sermoneckich majstrów. Ściany pokryte teraz plamoodporną farbą z drżeniem wspominają wapno, którym bielono je w czasach Czarnej Śmierci. Brukowi na stromych ulicach wydaje się, że zaledwie wczoraj dudnił pod kopytami koni – raz gibelińskich, raz gwelfickich, zależnie od powiewu wiatru historii…

Przed kościołem dzieci kopią piłkę (zupełnie nie przejmując się tym, że na stromej ulicy jedna drużyna cieszy się niezasłużoną przewagą siły grawitacji), tak jak kopały ją sto, dwieście i siedemset lat temu. Sklep spożywczy (jeden, bo na pięciuset mieszkańców po co ich więcej) otwiera się wtedy, kiedy właściciel wstanie, a zamyka, kiedy się zmęczy – tak jak robił to jego ojciec, dziadek, pradziadek…

Samochód zostawia się parkingu przed bramą miejską, bo wjazd w obręb murów dozwolony jest tylko dla stałych mieszkańców, którzy pomykają cinquecentami po wąskich uliczkach, w biegu składając i rozkładając lusterka, a skręcają przy wtórze jednoczesnych modlitw i przekleństw. Pozbawiony motoryzacyjnego obciążenia współczesności podróżnik zostawia za sobą cały świat i wkracza w swoistą symulację dawnego życia, pozbawioną przesady i pretensji. Tutaj po prostu tak jest. Tutaj historia jest na wyciągnięcie ręki – żywa, choć kamienna.

Być może Sermoneta zupełnie by się zmieniła, przeszła barokową renowację lub dziewiętnastowieczne przeróbki, gdyby nie czuwający nad tym kamiennym labiryntem zamek – Castello Caetani. Wygląda, jakby właśnie zszedł ze sceny szekspirowskiego dramatu – ciężki, niepokojąco milczący, z krzywym uśmiechem szczelin strzelniczych. Znaleźć doń wejście nie jest łatwo – jakby plątanina ulic celowo chciała zmylić zbyt ambitnego śmiałka. Wytrwały alpinista, który dotrze w końcu na szczyt wzgórza, pokona straż bramy w postaci signory, bardzo zagniewanej koniecznością przerwania tureckiego serialu, i wkroczy na kamienny dziedziniec, nie odkryje w zamku ani skarbów, ani nawet eleganckiego muzeum.

Owszem, jest to budowla wielka i warowna – miała w końcu ukazywać potęgę rodu Caetanich i bronić mieszczan przed ewentualnym najazdem (choć na tej stromej górze atakować mogłyby chyba tylko kozice) – ale w sumie pusta i opuszczona. Zwiedzać można, nawet z przewodnikiem w osobie samego kustosza, ale ten pracuje tylko w wybrane dni. O wiele lepszym bedekerem jest więc ciągnący przy podłodze powiew historii, szepczący na zakrętach i spod progów o zdradach, politycznych grach, rodzinnych tajemnicach i czarnych legendach.

 

W zamczysku na skale

Źródła zgodnie określają rodzinę Caetanich jako jeden z najznamienitszych rodów arystokratycznych we Włoszech, trudno jednak znaleźć na ich temat konkretne informacje poza tym, że wywodzą się z rejonu Gaety (stąd Caetani, zapisywane też jako Gaetani). W XIII wieku zdobyli znaczenie polityczne, kiedy Benedetto Caetani został papieżem, przyjmując imię Bonifacego VIII, i nadał krewnym liczne dobra i tytuły, w tym księstwo Sermonety. W kolejnych wiekach ród Caetani żył cicho w swoim górskim imperium, w cieniu papieskiej potęgi. Dopiero na przełomie XIX i XX wieku zaczął odgrywać ważną rolę we włoskiej polityce i kulturze, kiedy to niektórzy jego członkowie zaangażowali się w ruchy narodowe oraz działalność intelektualną. Jedną z najsłynniejszych postaci była Marguerite Caetani – urodzona we Francji księżna, poetka i mecenaska sztuki, założycielka prestiżowego czasopisma literackiego „Botteghe Oscure”.

Na ścianie jednej z pustawych komnat znajdziemy wyrytą w tynku pięciolinię – niewiele więcej pozostało po ostatnim potomku rodu. Roffredo Caetani, chrześniak Liszta, znajomy Brahmsa i sam wielki muzyk, którejś bezsennej nocy, cierpiąc na brak światła, papieru i atramentu, pod wpływem nagłego natchnienia wyskrobał nożem dręczącą go melodię – przynajmniej tak można sobie tłumaczyć obecność znaków kalających gładką poza tym ścianę. Czy był wtedy małym chłopcem, a jego rodzice, pasjonaci muzyki, zamiast zganić go za wandalizm, docenili geniusz wydrapanych nut? Czy też jako dorosły już artysta, nękany troską o syna walczącego na froncie drugiej wojny światowej, szukał pocieszenia w muzyce?

Po śmierci jedynego dziedzica niedługo po rozpoczęciu wojny Roffredo wraz z rodziną przeniósł się do spokojnej Ninfy leżącej u stóp sermoneckiego wzgórza. Założyli tam wielki ogród, bogaty w okazy roślin ze wszystkich stron świata i tak odcięty od cywilizacji, że łatwo w nim się zgubić – nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

 

Dziś – tylko dalej

Zgubić się w przestrzeni nietrudno jednak również w Sermonecie, która choć oddalona zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od Rzymu bez samochodu okazuje się trudnym celem. A w czasie tym bardziej. Pomimo iż miasteczko Caetanich nie może się pochwalić udziałem w wielkich wydarzeniach, wiekopomnych wojnach, szalonych ucieczkach ani politycznych intrygach, bezsprzecznie jest jednym z tych miejsc, w których minione wieki czuje się każdym zmysłem – jak w Pompejach, w Luksorze czy na Wawelu. Z tą różnicą, że tu życie trwa nieprzerwanie, takie samo od setek lat. To nie skansen ani stanowisko archeologiczne, tylko przestrzeń, gdzie w pełni wybrzmiewa słynna norwidowska fraza: Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej.

 

Jadwiga Wolak – absolwentka filologii włoskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Zarządzaj zgodami plików cookie

Informujemy, że niniejsza strona internetowa wykorzystuje pliki „cookies”. Szczegółowe informacje na temat gromadzonych plików „cookies” znajdują się w Polityce prywatności. Użytkownik poprzez kliknięcie przycisku „Akceptuję” wyraża zgodę na przetwarzanie plików „cookies”. Użytkownik może zmienić opcje przetwarzania plików „cookies” poprzez kliknięcie przycisku „Ustawienia”, a następnie wybór plików „cookies”, na które wyraża zgodę. W przypadku klieknięcia przez użytkownika przycisku "Odmawiam" przetwarzaniu będą podlegać jedynie konieczne pliki "cookies".