Projekt liberalnego katolicyzmu umiera. Młodzi księża w najważniejszych państwach świata Zachodu, takich jak Stany Zjednoczone, Niemcy i Francja, są coraz bardziej konserwatywni. Za kilka dekad w zachodnim Kościele progresiści mogą być już tylko wspomnieniem.
W epoce II Soboru Watykańskiego Kościół katolicki w Stanach Zjednoczonych był jednym z najważniejszych rozsadników liberalnych błędów. Katolicy zza oceanu wierzyli w Dekalog, ale równie mocno – w amerykańską konstytucję. Idee tej konstytucji, owszem, pięknie brzmią, ale są przecież genetycznie rewolucyjne i zasadzają się na agnostycyzmie i relatywizmie. Jak w społeczeństwie zszytym z wyznawców setek różnych „kościołów” może istnieć jakaś prawda? Wszystko jest względne.
Relatywizm może wydawać się bardzo użyteczny dla zachowania porządku publicznego. Poglądy polityczne kształtują jednak poglądy religijne – tak było zawsze. Wbrew ukochanej przez lewicę wizji podziału osoby na religijną w zaciszu domowym i niereligijną na forum publicznym, człowiek jest jednością; zawsze wierzy w to samo. Relatywista w polityce staje się nieuchronnie relatywistą w religii; a to ma swoje konsekwencje. Znamy je aż nazbyt dobrze.
Jałowy projekt
Dzięki przemożnym wpływom politycznym Waszyngtonu amerykański liberalizm ukształtował literę i interpretację dokumentów soborowych, a jeszcze bardziej rozwój posoborowego katolicyzmu. Mógł wesprzeć się na olbrzymim dorobku katolickiej teologii niemieckojęzycznej inspirowanej progresywnym protestantyzmem i porewolucyjną filozofią. Amerykańsko-niemiecki konglomerat liberalnego katolicyzmu odniósł ostatecznie olbrzymi sukces. To jego późnym owocem jest Franciszek i ludzie z jego najbliższego otoczenia.
Dzisiaj trudno jednak ukryć jałowość tego projektu. W krajach, które w największej mierze przyjęły amerykańsko-niemiecki model katolicyzmu, doszło do wielkiego spustoszenia. Co zostało z Kościoła katolickiego w Belgii albo Holandii? W jaką stronę zmierza mainstream w samych USA i Niemczech?
Liczby mówią same za siebie: parafie pustoszeją, rodzice nie są w stanie przekazać wiary dzieciom. Chrześcijaństwo to religia krzyża; kto będzie niósł krzyż, skoro wszyscy są już zbawieni, a grzechu nie ma? Zostaną może jacyś intelektualiści, których największą (a może nawet jedyną?) przyjemnością życia jest nieustanne balansowanie na krawędzi ateizmu i sycenie się pysznym monologiem wewnętrznego buntu przeciwko wszelkim zasadom – jakby nie chcieli być pewni, czy to Bóg, czy jednak Wąż ma rację…
Wielu jest ich i w Polsce. Jednak takiej wiary – jeżeli można to nazwać wiarą – nie da się nikomu przekazać; można zaszczepić tylko narcystyczną perwersję spoglądania w otchłań bezbożności. Liberalny intelektualizm katolicki jest chorobą wprawdzie zaraźliwą, ale szybko przepoczwarza się w otwarty agnostycyzm, a to już oznacza zerwanie z chrześcijaństwem. Oprócz grupy nosicieli tego duchowego wirusa chyba nikt, kto o Kościele myśli na poważnie, nie jest dziś naprawdę zainteresowany kultywowaniem rozwoju katolicyzmu postępowego; no chyba że za poważnie myślących o Kościele uznamy tych, którzy marzą o jego zniszczeniu – a takich wciąż nie brakuje, nawet w szeregach duchowieństwa.
Katolicyzm jednak zmienia się coraz wyraźniej. Chorzy intelektualiści bezpotomnie umierają, a masy ukąszone przez polityczny liberalizm i przekształcające swoją wiarę zgodnie z wymogami tej ideologii skutecznie przekonują swoje dzieci, że wiara chrześcijańska to jakieś śmieszne królestwo wróżek i elfów. W Hollywood są jednak ładniejsze wróżki i ciekawsze elfy; pozostaje więc rzucić w diabły opowieści starej ciotki i żyć tak, jak każą świat i współczesność. Ławki kościelne pustoszeją; ale przecież ktoś w nich zostaje. Kto?
Zmierzch progresizmu
Ci, którzy są dziś w Kościele i przekazują wiarę następnym pokoleniom, czynią tak, ponieważ wierzą – szczerze wierzą – że poza Kościołem nie ma zbawienia, a prawdy, których Kościół naucza, są niezmienne i bezwzględne. Liberałowie mogą się z nich śmiać, ale w gruncie rzeczy czy należy przejmować się śmiechem żywych trupów? Szydercy, wydaje się, są, o tam, ale przecież są tak, jakby ich nie było; to bezpłodne efemerydy. Bezpłodne także dosłownie, bo jak pokazują wszelkie możliwe statystyki – wyznawcy „religii liberalnej” dzieci mają tylko tyle, ile da się mieć bez psucia sobie „dobrego życia”: to znaczy jedno, no może dwoje, najlepiej chłopczyka i dziewczynkę, bo uśmiechnięta „parka” ładnie wygląda na zdjęciach, zwłaszcza z zaślinionym, złotosierścistym kundlem pomiędzy nimi.
Ci, którzy żyją – wierzą. To także księża. W Stanach Zjednoczonych prowadzi się od kilkudziesięciu lat badania na temat zapatrywań politycznych i religijnych młodych kapłanów. W latach osiemdziesiątych większość z nich deklarowała się jako progresiści. Jak mówił niedawno w „The New York Times” jeden z socjologów zajmujących się tym zagadnieniem, nigdy w historii badań nowy rocznik nie był jednak równie progresywny, jak poprzedni. Z roku na rok liczba postępowców wśród neoprezbiterów spada. W ostatnich latach spada błyskawicznie. Ponad osiemdziesiąt procent kapłanów wyświęconych po roku 2020 uważa się za teologicznie konserwatywnych/prawowiernych albo bardzo konserwatywnych/prawowiernych. Spośród reprezentatywnej grupy trzech i pół tysiąca księży żaden – dosłownie żaden – nie określił się jako bardzo progresywny. Reprodukcja wywrotowców w seminariach jakby się zatrzymała.
Tak samo jest w Niemczech. Według badania przeprowadzonego niedawno w Bonn około osiemdziesięciu procent młodych niemieckich księży uważa, że należy skupić się na głębokiej duchowości oraz przekazywaniu treści wiary. Tylko co czwarty albo najwyżej co trzeci sądzi, że rewolucyjne tematy podejmowane przez Drogę Synodalną są w ogóle na tyle ważne, że wymagają jakichś konkretnych odpowiedzi. Generalnie ich to po prostu nie interesuje. Kierownik badania, liberalny teolog pastoralny starszego pokolenia, mówił mediom, że takie wyniki są bardzo niepokojące. O tak, dla jego świata na pewno; pokazują przecież, że ten świat nie ma już przyszłości.
Dobić pasożyta!
Trudno oszacować straty, jakie Kościołowi przyniosła – i wciąż będzie przynosić – dominacja ideologii relatywistycznej. Ilu ludzi mogłoby wieść normalne, katolickie życie – ale wybrali grzech, przekonani przez zrewolucjonizowanych kardynałów, biskupów i księży, że w sumie nie warto walczyć o cnotę?
Ile dzieci nigdy się nie urodziło, bo zabił je libertynizm ich matek i ojców, zaszczepiony przez polityczny liberalizm, ale ugruntowany przez fałszywych nauczycieli głoszących z ambon religię łatwizny i gwarantowanego dobrobytu wiecznego?
Progresywny katolicyzm jest pasożytem, który przylgnął do ciała Kościoła i ciężko go wyniszczy – nikt temu nie zaprzeczy – ale przecież Kościoła nie zabił. Wiara katolicka okazała się silniejsza, a pasożyt nie może żyć wiecznie; głodny jest zresztą, bo pożarł już wszystko, co było do wzięcia. Można więc mieć nadzieję, ba, może nawet i więcej niż tylko nadzieję, że wkrótce zdechnie. Pewnie, przyjdą inne; ale czy znowu tak mocne, skoro nie będzie słabej tkanki, na której łatwo żerować?
Przed Kościołem na Zachodzie długi – może nawet bardzo długi – okres leczenia ran. Nie ma żadnej gwarancji, że ten proces będzie spektakularny, to znaczy: że zaowocuje budową nowej cywilizacji chrześcijańskiej. To prawda, Jezus Chrystus jest Królem i Jego prawo powinno panować nad narodami; ale przecież jego Królowanie nie na tym polega, aby automatycznie gwarantować wyznawcom polityczne i społeczne sukcesy.
Musimy wykonać nasz własny, nader ludzki obowiązek: włączyć się w wielki strumień odnowy chrześcijaństwa, bez nadziei, że będzie nam dane zobaczyć w lustrze uwieńczone laurem skronie albo nawet spojrzeć ze starczą dumą na splendor katolickiego świata naszych dzieci. Wyzbywszy się złudzeń, pracujmy jak pszczoły, przyjmujmy w pokorze spadające ciosy, wypatrując raczej wieńca niebieskiego; ale pozwólmy sobie zarazem na odrobinę, ot, krztynę radości, patrząc na powolną, ale chyba już nieuchronną śmierć liberalnej herezji.
Kościół Zachodu, który wyłania się zza ciemnych chmur synodalności, będzie może słabować, ale przecież przetrwa dzięki przylgnięciu kolejnych pokoleń autentycznych chrześcijan do miłosiernego i sprawiedliwego Boga.